Do wypadku Julesa Bianchiego doszło w Grand Prix Japonii w roku 2014. W deszczowych warunkach młody kierowca popełnił błąd i uderzył w dźwig, który znajdował się na poboczu i usuwał jeden z wcześniej rozbitych pojazdów. Bianchi doznał poważnych obrażeń głowy i zapadł w śpiączkę. Zmarł dziewięć miesięcy później.
Francuz był przyjacielem i mentorem Charlesa Leclerca. Obecny kierowca Alfa Romeo Sauber dorastał z Bianchim u swojego boku. W środę 20-latek po raz pierwszy pojawił się w miejscu, w którym doszło do fatalnego wypadku.
- To dla mnie trudny weekend. Jules pomógł mi, abym znalazł się w tym miejscu, w którym jestem. Nawet nie chodzi o wyścigi. Był częścią mojej rodziny. Nigdy wcześniej nie byłem w Japonii, więc wizyta na Suzuce jest dla mnie emocjonalnym przeżyciem - stwierdził Monakijczyk.
Reprezentant zespołu z Hinwil przekonuje, że tragedia Bianchiego nie powinna mieć wpływu na jego występ w Grand Prix Japonii. - Muszę się skupić na nadchodzącym weekendzie. Postaram się wykonać jak najlepszą pracę, nawet jeśli najbliższe dni nie będą dla mnie łatwe - dodał.
Kierowca z księstwa stracił swojego przyjaciela, a kilkanaście miesięcy później po długiej walce z chorobą zmarł jego ojciec Herve. 20-latek, który w przyszłym roku będzie startować w Ferrari, oddał hołd ojcu podczas Grand Prix Monako. Założył wtedy replikę kasku Leclerca seniora.
O podobnym geście Monakijczyk myśli w sezonie 2019. - Wiemy jakie są przepisy. Można się zdecydować tylko na jedno dodatkowe malowanie w sezonie. W tym roku oddałem hołd ojcu, w przyszłym sezonie chciałbym zrobić coś specjalnego dla Julesa. Może postawimy na coś, co będzie połączeniem kasków jego i Herve'a - zdradził Leclerc.
ZOBACZ WIDEO Szalony Rajd Polski. Losy tytułu rozstrzygnęły się na mecie ostatniego odcinka