Od dawna Kimi Raikkonen słyszał, że nie jest już tym samym kierowcą, co kiedyś. Wielu kibiców i ekspertów zarzucało Finowi, że dał się zepchnąć do drugiej linii w Ferrari i pracował głównie na wynik Sebastiana Vettela. Efekt był taki, że "Iceman" czekał na wygraną w F1 od wyścigu w Australii w roku 2013. Istniało nawet ryzyko, że jego druga przygoda z Ferrari zakończy się bez wygranej na koncie.
Dlatego też na Raikkonena spadła lawina krytyki, gdy latem ogłoszono jego odejście z Ferrari, ale 39-latek postanowił nie opuszczać F1. Przez kolejne dwa sezony zobaczymy go bowiem za kierownicą Saubera.
Jego sukces w Austin zamknął usta krytykom, ale Raikkonen podchodzi do tego na spokojnie. - To nie jest dla mnie jakaś wielka sprawa. Może dla innych ludzi moje zwycięstwo jest czymś wielkim. Udało się wygrać, to się udało. Gdybym nie zwyciężył, nie zmieniłoby to mojego życia. Jednak udowodniłem niektórym ludziom, że byli w błędzie - stwierdził mistrz świata z sezonu 2007.
Miejsce Raikkonena w stajni z Maranello w przyszłym sezonie zajmie Charles Leclerc. Po wyścigu w Austin w padoku ponownie zaczęto dyskutować o tym, czy Ferrari nie pospieszyło się z decyzją o postawieniu na 20-latka.
- Ludzie chyba nie potrafią zrozumieć, że ja naprawdę cieszę się z tego, że przechodzę do Saubera. Miałem swój czas w Ferrari. Wygrałem z nimi mistrzostwo, zwyciężyłem wiele wyścigów. Dla mnie jako kierowcy, czas na nowe wyzwanie. Chcę spróbować innych rzeczy. Dlatego nawet nie byłem zawiedziony, gdy mnie poinformowano o wyrzuceniu z zespołu. Chciałem tylko jasnego stanowiska. Jestem w F1 wystarczająco długo, by wiedzieć jak ona funkcjonuje. To bez znaczenia czy masz kontrakt, czy też nie. Czasem pewne rzeczy dzieją się z różnych powodów - dodał Raikkonen.
ZOBACZ WIDEO: Wspinaczka debiutuje na igrzyskach olimpijskich. "To ogromny krok do przodu"