Gdy w roku 2011 doszło do wypadku Roberta Kubicy, pojawiły się krytyczne opinie ekspertów, którzy twierdzili, że występy Polaka w rajdach były niepotrzebnym ryzykiem. Niektórzy wręcz traktowali je jako fanaberię krakowianina. Wtedy też na jaw wyszło, że kontrakt Kubicy z BMW Sauber zabraniał mu rywalizacji w imprezach rajdowych. Przeciwny temu był m. in. Peter Sauber.
Dopiero Renault pozwoliło swojej gwieździe na odstępstwo od tej zasady. Francuzom tak bardzo zależało bowiem na pozyskaniu kierowcy z Polski, że w trakcie negocjacji byli w stanie iść na ustępstwa.
Po wydarzeniach z Ronde di Andora, podawano przykłady kierowców Formuły 1, którzy nie mogą jeździć na nartach, uprawiać sportów ekstremalnych, bo zabraniają im tego podpisane umowy. Przykłady Lewisa Hamiltona czy Valtteriego Bottasa pokazują jednak, że w określonych warunkach zespół jest zakładnikiem i musi pójść swojemu zawodnikowi na ustępstwa.
Hamilton i motocykl
O słabości Brytyjczyka do jednośladów i MotoGP zdają sobie sprawę stali bywalcy padoku F1. Kierowca Mercedesa czasem przemieszcza się po torze na swojej maszynie, we współpracy z MV Agustą wypuścił na rynek specjalny model sygnowany swoim nazwiskiem.
ZOBACZ WIDEO Przygoński trzyma kciuki za Kubicę. "Najważniejsze, żeby cieszył się jazdą"
Hamilton poszedł jednak o krok dalej, bo odbył dwa dni treningów na motocyklu Yamahy na torze w hiszpańskim Jerez. Otrzymał model R1 w specyfikacji World Superbike. Posiada on moc przekraczającą 200 KM przy wadze sięgającej niespełna 200 kg. Uzyskanie prędkości sięgającej 300 km/h to tylko ułamek sekundy, a mowa przecież o kimś, kto nie ściga się regularnie na motocyklu.
33-latek otrzymał ostrzeżenie od losu już pierwszego dnia treningów w Jerez, bo upadł w zakręcie numer siedem. Na szczęście skończyło się na strachu, Hamilton nie doznał żadnych złamań i mógł kontynuować jazdy. Należy jednak pamiętać, że trening na motocyklu wiąże się z dużo większym ryzykiem niż przejażdżka samochodem. Wystarczy nieodpowiednie złożenie w zakręt i można z pełnym impetem wyfrunąć w powietrze.
Hamilton nie jeździł rekreacyjnie w Jerez. Michael van der Mark z Yamahy zdradził, że jego czasy były o ok. siedem sekund gorsze od tych uzyskiwanych przez zawodników w WSBK. Trudno powiedzieć, czy to dużo, bo przeciętny Kowalski nie ma do dyspozycji na torze maszyny w tej specyfikacji.
Holender zwrócił uwagę na coś innego. Bardzo często trzeba było pilnować Hamiltona, by nie jeździł zbyt szybko. W zakrętach można było dostrzec, że nie jest stuprocentowym motocyklistą. Jego sylwetka i złożenie w zakręcie nie były naturalne. Brytyjczyk nie odmówił sobie jednak przyjemności, by na prostych odkręcać manetkę gazu do oporu. Dlatego może mówić o sporym szczęściu, że zakończył jazdy w Hiszpanii w jednym kawałku.
Bottas idzie w rajdy
Szefowie Mercedesa ledwo co ochłonęli po przygodach Hamiltona z Yamahą, a Bottas ogłosił start w Rajdzie Arktycznym. Nie jest pierwszym kierowcą z F1, który planuje w nim udział. W przeszłości w tej wymagającej imprezie udział brali m. in. Keke Rosberg, Mika Hakkinen czy Kimi Raikkonen.
- Nie mam doświadczenia w samochodzie klasy WRC. Jednak jestem kierowcą wyścigowym i zawsze chcę jechać jak najszybciej, niezależnie od rodzaju prowadzonej maszyny - powiedział Bottas po zgłoszeniu się do Rajdu Arktycznego.
Słowa Bottasa to najlepszy dowód na to, że świat F1 zapomniał o tym, co wydarzyło się Kubicy przed ośmioma laty. Motorsport z definicji jest ryzykowny, dlatego też gwiazdy królowej motorsportu nie kalkulują. Jeśli ma im się coś przytrafić, to równie dobrze może to mieć miejsce podczas wyścigu F1.
- Zapłaciłem wysoką cenę za chęć bycia lepszym kierowcą - tłumaczył niedawno Kubica.
Montoya grał w tenisa
Przypadek Kubicy stał się głośny w dyskusji na temat rywalizacji kierowców F1 w innych imprezach, bo zakończył się w fatalny sposób. Na przestrzeni lat w królowej motorsportu nie brakowało jednak sytuacji, w których zawodnicy szukali adrenaliny poza torami. Coś na ten temat mógłby powiedzieć Juan Pablo Montoya.
Kolumbijczyk w roku 2005, gdy był kierowcą McLarena, nabawił się kontuzji barku i przegapił dwa wyścigi F1. Oficjalna wersja brzmiała, że do urazu doszło podczas meczu tenisowego. Nieoficjalna, Montoya przewrócił się podczas jazdy na motocyklu crossowym.
- Słyszałem różne historie na ten temat. Wiele osób uważa, że nasze kontrakty są mocno ograniczone, że nie wolno nam robić pewnych rzeczy. Dlatego sądzili, że mają świetną historię, że złamałem zapisy umowy. Tak jednak nie było. Naprawdę nabawiłem się kontuzji podczas meczu tenisa. Nawet wolałbym, aby to był wypadek na crossie, bo trochę głupio wywrócić się na korcie i uszkodzić bark - bronił się wtedy Montoya, z którym kilkanaście miesięcy później McLaren przedterminowo rozwiązał kontrakt.
Webber nie powiedział zespołowi o kontuzji
Jeszcze dalej poszedł Mark Webber. Australijczyk w roku 2008 przeżył zderzenie z samochodem podczas jazdy na rowerze. Złamał wtedy prawą nogę i ramię. Dlatego też Red Bull Racing zadbał o to, aby w przyszłości nie doszło do podobnych wydarzeń. W kontrakcie Webbera znalazł się odpowiedni zapis, który zabraniał mu treningów na rowerze górskim.
Dwa lata później, zaraz po Grand Prix Singapuru, Webber wrócił na krótko do ojczyzny i wybrał się na przejażdżkę z przyjacielem. Ten zanotował wywrotkę, a kierowca "czerwonych byków" próbował go ominąć i przeleciał przez kierownicę. Zakończyło się upadkiem i złamaniem barku. Australijczyk nie poinformował o tym Red Bulla i dokończył sezon z kontuzją. Z uszkodzonym ramieniem przyszło mu startować w czterech wyścigach.
Gdy doszło do wypadku, Webber był liderem mistrzostw świata. Miał 11 punktów przewagi nad Fernando Alonso. Ostatecznie sezon zakończył jako trzeci kierowca w stawce. Jego strata do Sebastiana Vettela, zdobywcy tytułu, wyniosła 14 "oczek".
Webber prawdę wyjawił dopiero po latach w swojej książce. - Nawet o tym nie wiedziałem. To rozczarowujące, że Mark nic mi nie powiedział. Ten uraz nie miał wpływu na jego jazdę, ale powinienem był o nim wiedzieć. Nasi kierowcy mają obowiązek dbać o swoje zdrowie i formę. Wygląda na to, że rowery nie są bezpieczną opcją dla Marka. Może lepiej, gdyby trzymał się od nich z daleka - mówił później Christian Horner, szef Red Bulla.