F1. Kraje rezygnują z organizacji wyścigów. W grze setki milionów dolarów

Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: tor F1 w Singapurze
Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: tor F1 w Singapurze

Pozaeuropejskie kraje rezygnują z organizacji F1 w dobie koronawirusa. W trudnych czasach Formuła 1 musi wrócić do swojej kolebki, czyli Europy. W ten sposób traci setki milionów dolarów.

W tym artykule dowiesz się o:

W tym roku nie dojdzie do wyścigów Formuły 1 w Azerbejdżanie, Singapurze i Japonii. Najpewniej na tym się nie skończy i wkrótce F1 poinformuje o odwołaniu kolejnych rund, jakie miały się odbyć poza Europą. Należy liczyć się z tym, że w dobie koronawirusa zdecydowaną część sezonu 2020 stanowić będą wyścigi rozgrywane na Starym Kontynencie.

W F1 doszło nawet do sytuacji, w której FIA musiała stwierdzić, że sezon 2020 wyłoni mistrza świata, nawet jeśli wyścigi będą rozgrywane tylko w Europie. W myśl regulaminu, aby była mowa o mistrzostwach świata, Grand Prix muszą się odbywać co najmniej na trzech kontynentach.

Koronawirus odwołuje wyścigi F1

Czy odwołanie wyścigów w Azerbejdżanie, Singapurze i Japonii oznacza, że sytuacja spowodowana koronawirusem w tych państwach jest dramatyczna? Nie. W Azerbejdżanie liczba potwierdzonych przypadków COVID-19 wynosi nieco ponad 9 tys., w Singapurze - 40 tys., w Japonii - 17 tys. Brak szczepionki sprawia jednak, że tamtejsze wyścigi F1 musiałyby się odbywać bez publiki, a to się organizatorom w ogóle nie opłaca.

ZOBACZ WIDEO: Polska medalistka olimpijska pomaga seniorom w czasie epidemii. "Jeździliśmy i pytaliśmy, kto jakiej pomocy potrzebuje"

Azerowie kilka lat temu potrafili zapłacić rekordowy kontrakt w F1, wynoszący ponad 50 mln dolarów za rok, by dostać wyścig. Bernie Ecclestone był krytykowany za podpisanie umowy, bo przecież mowa o kraju, który nie ma dziedzictwa w F1 i "kultury motorsportowej", na dodatek stoi na bakier z demokracją. Dla Brytyjczyka zawsze liczył się jednak pieniądz, a tych prezydent Ilham Alijew zaoferował wystarczająco. Ecclestone'owi nie przeszkadzało nawet, że dla niektórych Alijew jest dyktatorem

Po latach kontrakt Azerów przebił Wietnam, który od roku 2020 ma gościć Formułę 1. Wietnamczycy podpisali umowę już z nowym właścicielem F1 (amerykańska spółka Liberty Media) i sięga ona kwoty ok. 60 mln dolarów rocznie. Tyle że najpewniej wyścigu na torze ulicznym pod Hanoi też w tym roku nie będzie. Miał się on odbyć w kwietniu i obecnie ma status "przesuniętego".

Z Wietnamu już dochodzą głosy, że kraj nie chce zawodów bez publiki. Wietnam kręci też nosem na termin jesienny, bo na Grand Prix przyleci mniejsza liczba kibiców-turystów niż planowano.

Przypadek Azerów i Wietnamczyków jest dość podobny. Podpisali oni kontrakty z F1, by promować się na arenie międzynarodowej i pokazywać swoje otwarcie na Zachód. Alijew chciał i nadal chce przekonywać inne nacje, że nie jest dyktatorem. Wietnam, jako kraj komunistyczny, też liczy na wypracowanie sobie dobrej renomy.

Część wydanych środków oba państwa miały odzyskać za sprawą zwiększonego ruchu turystycznego i pieniędzy, jakie kibice zostawiliby w hotelach, restauracjach, sklepach. Brak fanów powoduje, że ten model biznesowy rozpada się niczym domek z kart.

Logistyka kolejnym problemem

Gdy pozaeuropejskie kraje nie są skłonne płacić fortuny za prawa do organizacji wyścigów, samej F1 też na tym nie zależy. Zwłaszcza że w przypadku Azji dochodzą koszty frachtu morskiego. Sprzęt wypływa z portów w Wielkiej Brytanii na wiele tygodni przed planowanym Grand Prix. Już wiosną F1 straciła pieniądze, bo do przełożenia rund w Bahrajnie czy Wietnamie doszło w momencie, gdy infrastruktura była już na miejscu.

Azerowie i Singapurczycy mają kolejny argument - oni akurat organizują zawody na torach ulicznych. Ich budowa rusza średnio na 2-3 miesiące przed wyścigiem. Trzeba wyłączyć pewne ulice z ruchu, policja musi pilnować porządku, wynajęte firmy muszą postawić bariery ochronne, zamontować krawężniki, itd. Nikt tego nie zrobi za darmo. To wszystko są koszty, jakich nie ponoszą posiadacze obiektów stałych. Są to też wydatki, które nie zwrócą się przy pustych trybunach albo co gorsza - w razie konieczności odwołania rundy za pięć dwunasta.

Dlatego może się okazać, że w tym roku nie będziemy mieć ani jednego wyścigu w tym rejonie Azji - nawet jeśli np. Chiny wykażą zainteresowanie goszczeniem F1 późną jesienią, to królowej motorsportu nie będzie się opłacało wysyłać sprzętu w to miejsce tylko po to, by zorganizować tam jedno Grand Prix.

Formuła 1 wraca do macierzy

Efekt jest taki, że w dobie koronawirusa Formuła 1 wraca do macierzy. Już teraz jest jasne, że od lipca do września zorganizuje osiem wyścigów w sześciu europejskich państwach. Co najmniej dwa kolejne na Starym Kontynencie mają być przesądzone - we wrześniu F1 miałaby zagościć w Niemczech, Portugalii albo jeszcze raz we Włoszech. Wszystko zależy od zakulisowych negocjacji i warunków pogodowych.

W przypadku Europy koszty spadają bowiem drastycznie. Sprzęt pomiędzy poszczególnymi lokalizacjami rozwożony jest ciężarówkami. Do tego niewielkie odległości sprawiają, że F1 może elastycznie podchodzić do wydarzeń w kolejnych krajach. Nie musi się martwić tym, czy za dwa miesiące w danym kraju obowiązywać będzie kwarantanna, czy dozwolone będą imprezy masowe, itd.

Niższe koszty logistyki doprowadzają też do tego, że Formuła 1 jest gotowa płacić europejskim torom po kilkanaście milionów euro za zorganizowanie Grand Prix bez kibiców. Szczodrość F1 nie jest tu przypadkowa. Umowy sponsorskie i telewizyjne wymuszają na niej, by rocznie odbywało się co najmniej 15-16 wyścigów. Dlatego woli ona dopłacić promotorom i właścicielom torów, niż stracić miliony z kontraktów zagwarantowanych przez darczyńców i telewizje.

Mimo to, w dobie koronawirusa Formuła 1 traci w ten sposób setki milionów dolarów. Jeszcze w roku 2019 wypracowała ona zysk na poziomie 1,5 mld dolarów. Teraz o takim może tylko pomarzyć. Straci nie tylko setki milionów od organizatorów rund, ale też sama będzie musiała zapłacić za ich goszczenie.

Mimo wszystko, F1 powinna zakończyć 2020 rok na finansowym plusie. Niewielkim, ale jednak. To zawsze lepsze rozwiązanie niż odwołanie całego sezonu 2020. Wtedy o żadnym zysku nie byłoby mowy, a i niektóre zespoły upadłyby na dobre. W końcu dostają one do podziału aż 68 proc. z zysku wygenerowanego przez F1. W zeszłym roku było to nieco ponad 1 mld dolarów.

Czytaj także:
Bez tradycyjnego podium po wyścigach F1
Robert Kubica w DTM skacze na głęboką wodę

Źródło artykułu: