Tragiczny los Julesa Bianchiego jest dowodem na to, jak łatwo jest uśpić czujność. Formuła 1 przez lata nie doświadczyła śmierci kierowcy i zaczęła funkcjonować z myślą, że standardy bezpieczeństwa poprawiły się na tyle, że czarne demony odeszły w niepamięć i już nie wrócą. Aż wydarzyło się GP Japonii w sezonie 2014.
Wyścig F1 na Suzuce rozgrywany był w fatalnych warunkach, przy intensywnych opadach deszczu. W takiej sytuacji z toru wypadł Adrian Sutil, na poboczu pojawił się dźwig. Jego zadaniem było szybkie zabranie zniszczonego bolidu Niemca i wznowienie rywalizacji.
Nikt nie pomyślał, że w tak trudnych warunkach może dojść do kolejnego wypadku. I to akurat w miejscu, w którym właśnie trwała praca funkcyjnych. Jules Bianchi wypadł z toru i uderzył prosto w dźwig. Uderzenie wywarło przeciążenie o wartości 254G. Stracił przytomność, doznał rozległych obrażeń głowy. Od początku lekarze oceniali jego stan jako krytyczny. W japońskim szpitalu przeszedł skomplikowaną operację, później przetransportowano go do kliniki w Nicei, gdzie zmarł 17 lipca 2015 roku, nie odzyskawszy świadomości.
ZOBACZ WIDEO Co warto zmienić w cyklu Grand Prix? Eksperci komentują!
Świat się zawalił
- Nasz świat zawalił się 5 października 2014 roku. Przy tego rodzaju wypadkach cierpisz bardziej niż w przypadku śmierci. Cierpienie jest nie do opisania, to codzienna tortura - mówił gazecie "Nice-Matin" Philippe Bianchi, na kilka tygodni przed śmiercią syna.
Jules Bianchi był pierwszą ofiarą śmiertelną w F1 od 21 lat. Wcześniej, w trakcie fatalnego GP San Marino w sezonie 1994, na torze Imola życie stracili Roland Ratzenberger oraz Ayrton Senna. Dlatego też FIA szybko wszczęła śledztwo ws. wydarzeń z toru Suzuka i po kilku miesiącach oczyściła siebie z zarzutów. Winę zrzucono na kierowcę i stwierdzono, że Bianchi w momencie wypadku jechał za szybko.
Decyzję FIA od początku kwestionowała rodzina Bianchiego, która wytoczyła nawet proces sądowy FIA oraz ekipie Marussia, którą reprezentował Jules. Federacja z jednej strony uznała, że wypadek miał miejsce z winy kierowcy, a równocześnie wprowadziła szereg zmian - zwrócono uwagę na to, w których miejscach znajduje się dźwig podczas działania porządkowych, wprowadzono system wirtualnego samochodu bezpieczeństwa.
Raport wykazał, że Bianchi sekundy przed wypadkiem był świadom, że się rozbije. Francuz wcisnął równocześnie hamulec i pedał gazu, co powinno odłączyć zasilanie silnika. Tak się jednak nie stało, bo system hamulcowy zaprojektowany przez Marussię był niekompatybilny z obowiązującym w F1 system FailSafe. Mimo to, Marussię nie uznano za współwinną tragedii.
Wielkim dziedzictwem Bianchiego w F1 jest system Halo. To właśnie tragedia Francuza uświadomiła Jeanowi Todtowi, prezydentowi FIA, iż należy zwiększyć ochronę głowy kierowcy. Chociaż raporty wskazywały na to, że w jego przypadku nawet Halo nie dałoby rady go uratować. - Uważam, że jest to krok do przodu. W przypadku Julesa nic by to nie zmieniło. Tam było zbyt gwałtowne hamowanie, które poważnie uszkodziło jego mózg. Myślę, że rozwój systemu HANS (ochrona kręgów szyjnych kierowcy - dop. aut.) byłby lepszy i na tym powinna się skupić Formuła 1 - mówił Bianchi senior w rozmowie z "Motorsportem".
Śmierć, która nie poszła na marne
Jules Bianchi odszedł przedwcześnie, ale tak jak jego wypadek otworzył oczy specjalistom z FIA, tak jego bliscy robią wiele, by pamięć o kierowcy nie przeminęła. Kilka miesięcy po jego śmierci stworzono fundację, która zbiera środki m.in. na szpital w Nicei, w którym zmarł były podopieczny akademii talentów Ferrari.
- Pomoże to osobom po poważnych wypadkach lub z urazami mózgów, takich jakich doznał Jules. Później chcę się zająć też innymi rzeczami. "Bianchi School" dla młodych kierowców, tor kartingowy, małe muzeum z pamiątkami i pucharami zdobytymi przez Julesa - kreślił wizję przyszłości ojciec Bianchiego w 2015 roku.
Kilka miesięcy później dotrzymał słowa, zakładając specjalną akademię skierowaną do dzieci w wieku od 8 do 13 lat. - Mój syn odszedł zbyt wcześnie, aby spełnić swoje cele i marzenia - tłumaczył w komunikacie prasowym Bianchi senior, który dodawał, że "jeśli rodzina czegoś nie zrobi, wkrótce nikt nie będzie pamiętał Julesa".
Ferrari czekało na Bianchiego
Gdy doszło do wypadku na torze Suzuka, Bianchi reprezentował jedną z najgorszych ekip w stawce. Jednak nikt nie miał wątpliwości, że przyszłość Francuza jest związana z Ferrari. Zespół z Maranello wypatrzył go pod koniec 2009 roku i umieścił w swojej akademii. Starty w gorszym bolidzie miały go przygotować do walki o tytuł mistrza świata.
O wierze Ferrari w Bianchiego może świadczyć to, że regularnie testował bolidy włoskiej ekipy. Nawet w feralnym sezonie Francuz dostał swoją szansę w trakcie testów. Spekulowano, że być może już w sezonie 2015 przesiądzie się do czerwonego bolidu.
Do historii przeszedł jego występ w GP Monako w sezonie 2014, gdy na krętym i ulicznym torze osiągnął świetny wynik w kwalifikacjach, a następnie pojechał po punkty w wyścigu. Dzięki nim Marussia w ostatecznym rozrachunku pokonała Caterhama w klasyfikacji konstruktorów F1. Dało to zespołowi dodatkowe miliony dolarów.
Jules Bianchi był ojcem chrzestnym Charlesa Leclerca, obecnego kierowcy Ferrari. Młody Monakijczyk rozwijał się pod jego okiem. Francuz jeździł na jego wyścigi w kartingu, wspierał radami. - Jestem szczęśliwy z powodu sukcesów Charlesa, bo on zawsze dużo mówi o Julesie. Nie jest mi teraz łatwo oglądać wyścigi, ale chętnie go zobaczę w akcji - mówił Bianchi senior w roku 2018, gdy Sauber zaprosił go na jedno z Grand Prix, by zobaczył Leclerca na żywo.
- Trudno jest wybić się za kierownicą Saubera czy Marussii. Pamiętam rozmowę z Julesem, który po jednym z testów w Ferrari mówił: tato, prowadzenie tego samochodu jest zbyt łatwe - dodawał Bianchi senior.
Leclerc wykazał się jednak w Sauberze na tyle, że po ledwie jednym roku w gorszym zespole otrzymał szansę jazdy w Ferrari, które reprezentuje do teraz. W idealnym świecie być może właśnie tworzyłby zespołowy duet z Bianchim. Los chciał jednak inaczej.
Czytaj także:
Alfa Romeo podjęła kolejną ważną decyzję
Lewis Hamilton nie powiedział ostatniego słowa