55-latek kąpiąc się w krakowskim kąpielisku w Przylasku Rusieckim, znika pod wodą. Informację otrzymują strażacy. Po ok. 30 minutach mężczyznę odnajduje nurek. Resuscytacja nie przynosi efektu.
Podobna sytuacja na krakowskim Zakrzówku. 36-latek znika pod wodą i nie wynurza się przez dłuższą chwilę. Wyławiają go nurkowie. W tym przypadku również resuscytacja okazała się bezskuteczna.
Kąpielisko Malina w Opolu. Z uroków słonecznego popołudnia korzysta dwóch Ukraińców. Po wejściu do wody zauważają ciało leżące w wodzie nieopodal brzegu. Wyciągają je na plażę, próbują ratować mężczyznę. Najpierw resuscytują go plażowicze, potem ratownicy. Bez efektu. Lekarz stwierdza zgon 23-latka.
ZOBACZ WIDEO: Ludzie Królowej #7. Nikola Horowska ozłocona. "Przeżywałam w tym roku trudne chwile"
Przed godziną trzecią w nocy służby ratunkowe dostają wiadomość o mężczyźnie, który wszedł do stawu. Po kilku chwilach poszukiwania prowadzi sześć zastępów straży pożarnej. Odnajdują ciało 34-latka, który wcześniej był na imprezie. Resuscytacja nie przynosi skutku.
To tylko cztery z sześciu utonięć w ubiegły weekend w Polsce.
Szokujący wynik
- Bezpieczeństwo nad wodą powinno być na coraz wyższym poziomie. Technologia poszła do przodu, mamy coraz lepszy sprzęt, coraz szybsze pojazdy. Wyszkolenie ratowników również jest coraz lepsze. Niestety, świadomość ludzi wypoczywających nad wodą, pozostała na takim samym poziomie - przyznaje Przemysław Janusz, członek Zarządu WOPR Województwa Zachodniopomorskiego.
W trwającym sezonie w województwie zachodniopomorskim Centrum Koordynacji Ratownictwa Wodnego działało przy 272 akcjach. Od 15 czerwca odnotowano 15 utonięć.
- W tym roku ratownicy po raz kolejny byli poniżani, a przede wszystkim niewiele osób upominanych brało sobie do serca ich uwagi. Co ciekawe, są jednak kąpieliska, na których panuje nieco wyższa kultura wypoczywających. Choćby w Międzyzdrojach nie ma problemu ze zrobieniem tzw. korytarza życia na plaży tak, aby quad czy samochód WOPR-u mógł dotrzeć do poszkodowanych. A więc da się. Wystarczy rozsądek i odrobina chęci - podkreśla Janusz.
Grzechy turystów są zawsze takie same. Nad morzem często to wypływanie poza boje stanowiące granice kąpieliska.
- Przygotowujemy strefy dla umiejących pływać i nieumiejących, ale okazuje się, że ludzie często przeceniają swoje umiejętności. Oczywiście, w Polsce istnieją miejsca, gdzie profesjonaliści mogą trenować choćby triathlon, wtedy obszar jest znacznie większy. Ale na turystycznych obiektach obowiązuję zupełnie inne zasady. Nie wszyscy biorą sobie to do serca. A potem słyszę: "Nie będzie mi pan mówił, co mam robić, a czego nie" albo "Świetnie pływam, nic mi się nie stanie". Tymczasem, aby wypłynąć dalej w morze należy mieć przy sobie przynajmniej środek asekuracyjny w postaci popularnej "pamelki", czyli bojki SP II – tłumaczy ratownik.
I dodaje, że trudno wskazać przyczyny, dla których turyści nie dbają odpowiednio o zdrowie swoje i innych. Jednak niemal zawsze jest to jeden z trzech czynników, czasem występujących w parach - alkohol, środki odurzające, brawura.
- 12 sierpnia w Czaplinku na jeziorze Drawsko przy plaży miejskiej grupa chłopaków pływała na jachcie. Wszyscy byli pod wpływem alkoholu. Dwóch pomyślało, że świetnym pomysłem będzie wskoczyć do wody. I zrobili to. Jeden natychmiast zniknął pod powierzchnią. Drugiemu udało się wyjść na brzeg. Po zbadaniu alkomatem okazało się, że miał ponad trzy promile alkoholu w wydychanym powietrzu! To jest szokujący wynik. Mężczyznę, który zniknął pod wodą, wyłowiono dopiero po dwóch godzinach. Nie było szans go uratować. Lekarz szybko stwierdził zgon. Cała grupa mężczyzn miała po 30 lat i więcej - opowiada Janusz.
Niestety lekkomyślność nie stanowi zagrożenia wyłącznie dla osoby, która jest nieodpowiedzialna. Czasami trudno uwierzyć, jak nieodpowiedzialni są dorośli w stosunku do dzieci.
- Szczególnie często przypominamy o tym, jak istotne jest bezpieczeństwo naszych pociech na plaży, ale nasze słowa nie dochodzą do adresatów. Niedawno ratownik WOPR odbywał pieszy patrol w Kołobrzegu. Zauważył sześcioro dorosłych z dwójką dzieci w wieku pięciu, może siedmiu lat. Dzieci weszły do wody, tymczasem nikt się tym nie zainteresował! Dopiero, kiedy ratownik upomniał dorosłych, jeden z nich poszedł w kierunku wody i obserwował dzieciaki - zaznacza woprowiec.
Do niebezpiecznych sytuacji nie dochodzi jednak wyłącznie nad morzem i popularnymi jeziorami.
Powtórka z życia
Poniższy tekst pochodzi z książki "WOPR. Życiu na ratunek" Dawida Góry. Wyd. Muza
Zwykły dzień. Zwykły dyżur. Zwykłe wezwanie.
Awaria silnika niewielkiej łodzi. Na pokładzie małżeństwo w wieku nieco ponad trzydziestu lat. Jednostka dryfuje, nie są w stanie włączyć silnika. Trzeba zholować ich do portu.
W takich akcjach Marcin Trembulak, kierownik stołecznej grupy interwencyjnej WOPR, brał udział kilkadziesiąt razy. Standardowe procedury. Łatwa robota.
Na miejsce płynie skuterem. Za plecami ma Oskara, kolegę ze Stołecznego WOPR.
Widzą łódź. Jest na wysokości mostu Marii Skłodowskiej-Curie.
Małżeństwo podaje cumę. Ratownicy zaczepiają ją o skuter.
Ruszają.
Dopływają do warszawskiej Spójni. Wisła jest tutaj stosunkowo płytka. Wystaje mnóstwo niewielkich kamieni, które utrudniają manewry.
Aby bezpiecznie holować łódź, potrzeba współpracy. Małżeństwo kieruje jednostkę w stronę, którą wskazuje Oskar. Synchronizacja jest konieczna.
Wszystko idzie świetnie.
Ale w pewnym momencie łódź niespodziewanie zmienia kierunek. Jednostka ważąca ok. pięć ton, skręca i ciągnie za sobą pięciusetkilogramowy skuter.
Ratownicy uderzają o burtę łodzi. Skuter się przewraca. Trembulak wpada do wody.
Nie był na to gotowy. Wszystko działo się tak szybko, że przed uderzeniem nie zdążył nabrać powietrza.
Głową, a dokładniej kaskiem, obija kadłub łodzi.
Szamotanina. Nie widać miejsca, w którym można wypłynąć. Skuter przywarł do łodzi. Marcin jest pod nim.
Mija pół minuty. Walka trwa, ale ratownik słabnie. Przed oczami widzi sceny ze swojego życia.
Dzieciństwo, dorastanie, szkoła, praca, bliscy.
Nadzieja gaśnie.
Nagle obraz przed oczami się zmienia.
Oskar wskoczył do wody! Z całych sił odpycha skuter od łodzi.
Pojawia się prześwit. Marcin korzysta. Błyskawicznie wynurza się na powierzchnię.
Seria łapczywych oddechów.
Wchodzi na łódkę. Nic nie mówi. Długo nie można dojść do siebie. Jest roztrzęsiony.
Ratownicy wracają do bazy. Na miejsce przypływa ciężka łódź, która kończy akcję WOPR.
- To nie jest mit. W takiej sytuacji człowiek widzi obrazki z przeszłości. Chaos w myślach sprawia, że pojawiają się bez udziału woli. Zresztą nie tylko ja tak miałem. Podobnie jest u osób w wieku dziesięciu, piętnastu czy siedemdziesięciu lat. Do tego czułem bezsilność. Przecież to była akcja, jakich wiele. No i wszystko szło świetnie aż do momentu, kiedy łódź nie skręciła w nieodpowiednim kierunku - przypomina Marcin. - Po tym zdarzeniu zacząłem inaczej myśleć o życiu. Zawsze czułem szacunek do wody, ale teraz się zwielokrotnił. Wszystko postrzegam jakby głębiej, mocniej. To było ważne doświadczenie. Całe szczęście, że nie ostatnie.
W Warszawie, jak we wszystkich polskich miastach, największy procent akcji dotyczy skoków z mostów. Skaczą głównie samobójcy. Zdarza się też, że pod wpływem alkoholu niektórzy przeceniają swoje umiejętności. To nawet połowa wszystkich spraw.
Spektrum obowiązków WOPR rozszerza się w sezonie. Od majówki aż do końca września.
- Wisła w Warszawie to dzika rzeka. Ma nieuregulowane dno, dlatego jest szczególnie niebezpieczna. W mieście się zwęża, co przyspiesza jej nurt. To nie przeszkadza co poniektórym, aby próbować przepłynąć ją wpław. Szczególnie, kiedy odwagi dodaje wypite wcześniej piwo. Albo kilka piw. Najczęściej polega to na tym, że w połowie drogi taki śmiałek orientuje się, że nie jest w stanie dopłynąć do brzegu, więc wraca. Ale na powrót nie wystarcza mu sił. Jeżeli nie jest za późno, wydostajemy go z Wisły. Jeśli nie zdążymy w ciągu pięciu minut, pozostaje rozpocząć akcję poszukiwawczą - tłumaczy Trembulak.
Nawet mniej różnorodne akcje nie pozwalają wpadać stołecznym ratownikom w rutynę. Choć większość reakcji woprowców wynika z nauki, którą pobrali na szkoleniach.
Czasem jednak zdarzają się historie, w których trzeba działać według własnej logiki – ad hoc.
- 7 lipca 2018 r. miałem dyżur na plaży obok mostu Poniatowskiego, tzw. Poniatówce. Od kolegów dostałem informację, że opuszczona barka cumująca w okolicy mostu Łazienkowskiego zaczyna się tlić. Zauważyłem policję płynącą w tamtą stronę. Wsiadłem na skuter i też popłynąłem. Z barki wydobywał się niewielki ogień, z którego dosłownie w momencie wybuchł duży pożar. Zgłosiłem przez radio, aby operator 984 zadzwonił na 112 i powiadomił strażaków. Ci dostali też informację od jednego ze świadków, który całą sytuację obserwował z mostu. Strażacy przyjechali szybko. Najpierw gasili pożar z brzegu. Potem zwodowali łodzie. My zabezpieczaliśmy teren, aby żadna z jednostek nie podpływała do płonącej barki. Szczególnie, że w pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że w środku mogą być butle z gazem. Odnaleziono je po ugaszeniu pożaru, ale na szczęście były puste. Szczególnie zapamiętałem niewiarygodne ciepło, które wydobywało się z barki. Stałem sto metrów od niej, była noc, a pociłem się niemiłosiernie będąc w krótkich spodniach i podkoszulku - wyznaje Trembulak. - Przez całą akcję obserwowaliśmy też, czy z barki nikt nie wyskakuje, aby uratować się z pożaru. To przecież mogło być podpalenie. Oczywiście podjęlibyśmy taką osobę z wody, choć zawsze musimy się kierować podstawową zasadą - dobry ratownik to żywy ratownik. Nie możemy narażać życia podpływając zbyt blisko, kiedy nie jesteśmy pewni, że to bezpieczne.
Szczególnie, że nie można mówić o rutynie w pracy ratownika. Szczególnie w Krakowie...
"Módlcie się"
18 lipca, 2017 r. Bulwary wiślane niedaleko Wawelu w Krakowie. Jest godzina 19.04. Upał słabnie. Dobry moment na spacer. Dwóch ratowników krakowskiego WOPR patroluje okolice Wisły.
Przed chwilą zwrócili uwagę właścicielom wypożyczalni sprzętu wodnego. Jej pracownicy powinni informować klientów, że na rzece też obowiązuje ruch prawostronny. Inaczej łatwo o wypadek.
Standard. To wręcz rutynowa czynność.
Mija pół godziny.
W krakowskiej dyspozytorni odzywa się telefon. Dzwoni patrol.
Odbiera Gabriela Rybska-Rykała.
- Co tam?
- Słuchajże, jest akcja. Do Wisły wskoczył nagi facet. Wcześniej po bulwarach gonili go strażnicy miejscy.
- Dobra, zaraz będziemy.
Sternik, który pełnił dyżur razem z dyspozytorką wybiega z bazy. Mija bramę. Zbiega ze stromego brzegu i wsiada do łódki. Nie zajmuje mu to nawet minuty.
Tak samo jak dopłynięcie do celu. Baza krakowskiego WOPR znajduje się kilkaset metrów od Wawelu.
Ratownik widzi mężczyznę. Po drodze do poszkodowanego zabiera z brzegu wsparcie. Może potrzebować pomocy.
Na motorówkę wsiada dwóch strażników miejskich i ratownik z patrolu.
- Panowie, niewiele wiem. Co tu się dzieje?
- Gość biegał nago po bulwarach. W jednej ręce miał dowód osobisty, w drugiej różaniec. Krzyczał: "Módlcie się". Potem wskoczył do wody.
Odpowiada im pustym spojrzeniem. Ale strażnicy nie mają nic więcej do powiedzenia.
W czterech ruszają w stronę mężczyzny. Znajduje się na środku Wisły.
Próbują z nim rozmawiać. Proszą, aby wsiadł do motorówki. Ten nie daje się namówić. Ciągle nawołuje do modlitwy.
Siłowanie się nie ma sensu. Prędzej czy później i tak osłabnie.
Ratownik rzuca mu koło ratunkowe na linie. Nie trzeba długo czekać. Zmęczony mężczyzna chwyta je.
Sternik kieruje motorówkę na brzeg. Płyną powoli. W tym czasie każdy z nich analizuje sytuację. Jednak nie ma innego wyjścia. Trzeba go po prostu podjąć z wody i szybko zaprowadzić do samochodu.
Na brzegu dawno zgromadziło się kilkunastu gapiów. Słychać krzyk, aby uważali. Ten gość może gryźć.
Nie wiadomo, skąd taka wiedza. Mężczyzna wcześniej nie atakował przechodniów. Ale teraz na tacy dostał idealny pomysł.
Ratownik i strażnicy chwytają mężczyznę pod pachy i z całej siły ciągną na brzeg. Ten nagle się wyrywa. Szarpanina. Podczas zamieszania gryzie ratownika i strażników. Każdego do krwi.
Zabawa się skończyła. Jeden ze strażników używa gazu łzawiącego. Dzięki temu obezwładniają mężczyznę i doprowadzają do samochodu.
Ale to nie koniec.
Ugryzieni funkcjonariusze i sternik WOPR muszą teraz przejść serię badań. Nie wiadomo, co mógł "sprzedać" im zatrzymany mężczyzna.
Najpierw przyjmują pierwszą dawkę leku na HIV. Profilaktycznie.
Potem okazuje się, że człowiek wyciągnięty z wody zaraził zarówno ratownika, jak i funkcjonariuszy... żółtaczką.
- Na szczęście dziś już są zdrowi. Nie przechorowali tego ciężko, ale cała, wydawałoby się, niewinna akcja, odcisnęła na nich piętno. Było to mocne zderzenie się z rzeczywistością, szczególnie dla ratownika wodnego - robimy kursy żeby pomagać ludziom, a w zamian za pomoc spotykamy się z agresją. Po schwytaniu, pan był spokojny. W szpitalu zresztą pewnie coś dostał i to zamieniło go w potulnego baranka - wspomina Rybska-Rykała. - Przychodząc na dyżur naprawdę nie mamy pojęcia, z czym możemy się zmierzyć. Zakres wydarzeń, jakie mają miejsce w miastach, szczególnie tak dużych jak Kraków, jest właściwie nieograniczony. Najwięcej dotyczy Wisły. Szczególnie, że kiedy ktoś do niej wpadnie i nie wypłynie od razu na powierzchnię, ma małe szanse na przeżycie. Albo uderzył o dno, albo o coś zaczepił. Możliwości jest kilka. Ale oczywiście jeździmy też na krakowskie zalewy. Zdarza się, że wzywają nas także choćby do Kryspinowa, wsi nad popularnym zalewem na zachód od Krakowa.
Dawid Góra, WP SportoweFakty
Dziecko płakało, a ojciec czekał aż wyparują promile. "Dramat" >>
Tyle zarabiają ratownicy wodni. Dziennikarz WP ujawnia kwotę >>