Dziecko płakało, a ojciec czekał aż wyparują promile. "Dramat"

- Raz policja znalazła na plaży kilkulatka. Ojciec słyszał informacje przez megafon, ale uciekł do domu letniskowego, by wyparowały promile - mówi Dawid Góra, dziennikarz WP SportoweFakty i autor książki "WOPR. Życiu na ratunek".

Dariusz Faron
Dariusz Faron
Dawid Góra Materiały prasowe / Michał Puchała / Na zdjęciu: Dawid Góra

Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Dlaczego książka o WOPR-ze?

Dawid Góra, zastępca redaktora naczelnego WP SportoweFakty, dziennikarz, autor książki "WOPR. Życiu na ratunek": Wydano już pozycje o ratownikach medycznych, policjantach, TOPR-ze i tak dalej. A o WOPR-ze cisza. Poczułem, że ci ludzie są pominięci, co jest bardzo niesprawiedliwe, bo przecież wykonują niezwykle istotą pracę.

Drugi powód jest bardzo prozaiczny. Złapałem kontakt z tą grupą, przygotowując dla Wirtualnej Polski teksty o wypoczynku nad wodą. Znakomicie rozmawiało mi się z ratownikami wodnymi. Byłem zachwycony ich otwartością i tym, jak opowiadają o swojej pracy. Czuli potrzebę, by podzielić się tymi historiami. Akcje trwają nieraz bardzo krótko, ale nie brakuje tu emocji, które sprawiają, że książkę czyta się jak dobry thriller. Chciałem pokazać ratownikom, że ktoś o nich pamięta i docenia ich pracę.

No i trzeci powód - jeśli wśród wszystkich czytelników, choć jedna osoba będzie ostrożniejsza nad wodą, co może uratować jej życie lub życie jej bliskich - to już uznam za sukces.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: ogromna zadyma! W ruch poszły pięści

Powiedziałeś, że ratownicy są pomijani. Na czym polega wykluczenie?

Przypominamy sobie o nich tylko latem, a przecież są służby całoroczne, jak Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe czy Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa. Kiedy dowiedziałem się od MOPR-owców, ile zarabiają, byłem w szoku. Kierownik ma 2400 zł na rękę, a pozostali dostają 2200 zł. Pracują na etat. W 2021 roku dzięki dodatkowi od państwa zarabiali nieco ponad 3000 zł, ale to czasowe. Kasa przeznaczana na ratownictwo jest zdecydowanie za mała.

Książka jest reklamowana zdaniem: "Twórcom thrillerów mogłoby zabraknąć wyobraźni, by nakręcić, co działo się w ciągu ostatnich lat na polskich wodach". Opowiedz historie, które najbardziej zapadły ci w pamięć.

Akcja SAR-u. Dwóch Anglików i Polaków wypłynęło w morze jachtem. Pogoda się bardzo zepsuła, wysłali sygnał "mayday". Tyle że śmigłowiec nie mógł ich ściągnąć ze względu na nieodpowiednie warunki pogodowe. Tymczasem dwie osoby fala zmyła z jachtu, przebywały w wodzie kilka godzin. Służby ruszyły na ratunek. Akcją dowodził Arkadiusz Puchacz. Ściągnięto ludzi z jachtu, ale tamci dwaj nadal byli w wodzie. Po jakimś czasie wystartowała awionetka wojskowa. Zauważyła ich i dała znać SAR-owi, gdzie są poszkodowani. Naprowadzała ratowników. Gdy ci dotarli do poszkodowanych, przeżyli szok. Byli wychłodzeni, ale żyli. Kiedy fala się wyrównała, ratownicy błyskawicznie wyciągnęli dwójkę na pokład. To naprawdę cud, że udało się ich uratować. I to cud być może w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jeden z uratowanych żeglarzy, zadeklarowany ateista, po zejściu na ląd, natychmiast... padł na kolana i zaczął się modlić. To świadczy o tym, jakie emocje towarzyszyły tej akcji i jak tragicznie mogło skończyć się całe zdarzenie.

Ratownik Przemysław Regulski powiedział ci: "Pamiętam twarze niemal wszystkich zmarłych". Ta praca musi bardzo obciążać głowę.

Wielu ratowników, którzy w jednej z pierwszej swoich akcji nie zdołali kogoś uratować, odchodzi z zawodu. Nie wytrzymują. Potem myślisz po nocach, czy na pewno zrobiłeś wszystko, co mogłeś. To działa na ich psychikę. Jeden z ratowników powiedział mi, że każda osoba ginąca w wodzie to kamyczek, który odkłada się gdzieś w jego głowie. Z biegiem czasu kopczyk robi się coraz większy. Z Przemkiem długo rozmawiałem właśnie o najtrudniejszym aspekcie pracy, czyli radzeniu sobie ze śmiercią. Był ratownikiem wodnym i medycznym, pracował na oddziale koronawirusowym. Doceniał życie tym bardziej, że sam mógł je stracić.

Opowiesz?

Raz na plaży we Władysławowie zauważył tonącego. Wypłynął do akcji na linie. Koledzy na plaży mieli ją zwijać, gdy Przemek złapie poszkodowanego. Kiedy był na morzu, nagle poczuł, że coś ciągnie go na dno. Lina się przyblokowała? Nie wiadomo. Przemek nie mógł się wydostać. W głowie pojawiła się myśl, że to jego ostatnia akcja. Okazało się, że jacyś bohaterowie z plaży też postanowili ruszyć na ratunek, ale sami zaczęli tonąć. Ratowali się, łapiąc linę Przemka. Ocalał, ale przekonał się na własnej skórze, jak kruche jest życie. Powtarzał, że dziwi się, dlaczego ludzie tak tego życia nie szanują.

Dlaczego mówisz o nim w czasie przeszłym?

W dniu, w którym oddałem książkę do druku, dowiedziałem się, że Przemek nie żyje. Nie chcę wchodzić w szczegóły. Całe środowisko w Polsce bardzo o przeżyło. Gdy zbierałem materiał do reportażu, zadałem mu nawet pytanie, czy wyobraża sobie własną śmierć. Odpowiedział, że tak. "Mam nadzieję, że rodzina nie będzie długo cierpiała. Nie chciałbym np. męczyć się z jakąś chorobą". Teraz parafrazuję jego słowa. Był ciągle uśmiechnięty, miły, życzliwy. Pięknie i obrazowo opowiadał o swojej pracy. Pomógł bardzo wielu osobom. Ta książka jest dla niego hołdem.
Nurkowie straży pożarnej powiedzieli mi kiedyś, że najczęściej płynie się po ciało. Jak jest w przypadku WOPR-u?

Pamiętajmy, że ratownicy wodni w Polsce to nie tylko WOPR, choć w dużym uproszczeniu wszyscy się z niego wywodzą.

A odpowiadając na twoje pytanie - z nimi jest nieco inaczej niż z nurkami. Ratownik, jak sama nazwa wskazuje, ma przede wszystkim ratować życie. Spektrum obowiązków jest bardzo szerokie. Wielu z nich pracuje w charakterze ratownika w mieście i nagle dostaje sygnał, że ktoś się topi. Jeżdżą też np. do ludzi, którzy stają na krawędzi mostu, myśląc o odebraniu sobie życia. Do tego zatopione jednostki, wypadki na rzekach, profilaktyka...

Przytoczyłeś już słowa Przemysława Regulskiego, że bardzo nie szanujemy życia.

Radosław Wiśniewski z MOPR-u powiedział mi kiedyś, że gdy Polacy szykują się na wakacje, najczęściej zapominają o spakowaniu mózgu. Alkohol rządzi, to główna przyczyna tragedii nad wodą. Wzmaga w nas brawurę, zmniejsza poczucie odpowiedzialności. Wydaje nam się, że potrafimy więcej, niż rzeczywiście możemy. Ratownicy opowiadali mi m.in. o znieczulicy. Wyciągają nieżywego na brzeg, a dwa metry obok wczasowicze rozkładają się z parawanem. Opalanie, słoneczko, piwko, gra muzyczka. Nie przeszkadza im, że mają pod nosem zwłoki. Inna szuflada to historie o opiece nad dziećmi nad morzem.

Zamieniam się w słuch.

Jest ich doprawdy mnóstwo. Kiedyś policja znalazła kilkulatka i ogłosiła to przez megafon. Chodzili po całej plaży, ale nikt się nie zgłaszał. Po godzinie zjawił się ojciec. Pytali, czemu tak późno, a gość plątał się w wyjaśnieniach. Okazało się, że trochę wypił. Poszedł do domku letniskowego, coś zjadł, odpoczął. Wiedział już, że zgubił dziecko i musiał słyszeć komunikaty z megafonu. Pomyślał zapewne, że gdy się zgłosi, policja sprawdzi jego trzeźwość. Najważniejsze było dla niego, by go nie wsadzili za kratki, a nie zapłakane, przerażone dziecko. Kilkulatek zastanawiał się, czy tata go kiedyś znajdzie, a ojciec w tym czasie czekał, aż promile wyparują. Dramat. Każdy, kto ma dziecko, doskonale zrozumie, co poczułem, kiedy usłyszałem tę historię.

Dariusz Faron

Pięćset uczennic na niezwykłej lekcji WF u Otylii Jędrzejczak >>


Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×