Marcin Frączak: Panu i Robertowi Szymczakowi udało się wejść na szczyt za pierwszym razem. Marcin Kaczkan nie miał tyle szczęścia. Pomylił trasę i musiał wracać do obozu. Jak to się stało, że udało mu się wejść za drugim razem?
Artur Hajzer: To tylko świadczy o jego klasie, o tym że po powrocie do obozu miał na tyle dużo sił, że zdecydował się na drugi atak. To pokazuje jak duża moc w nim drzemie, jak wielki ma potencjał. Na pewno przed nim duża przyszłość.
Na szczycie Nanga Parbat spośród dwunastu osób, które wzięły udział w wyprawie, stanęły trzy osoby. To tylko trzy, czy aż trzy?
- Zakładaliśmy, że na szczycie stanie więcej osób. Nie wszyscy uczestnicy zdążyli się jednak zaaklimatyzować. Jednak i tak uważam, że w trzydzieści dni zdobyć tak trudną górę, to i tak jest duży sukces. Zanim się wejdzie na szczyt, trzeba przecież jeszcze pobyć trochę na miejscu. Z wytrzymaniem dłużej w górach nie byłoby problemu, ale nie wszyscy mogli sobie przedłużyć urlopy. To nie są sportowcy na stypendiach. Oni normalnie pracują, a skoro nie udało im się przedłużyć urlopów, to musieli wracać do Polski.
Podczas wyprawy, u dwóch osób były podejrzenia o obrzęk mózgu. Czy w związku z tym zagrożony był los całej ekipy, pozostania w górach?
- Nie było zagrożenia, że cała grupa musiałaby się w razie choroby kogoś ewakuować. W momencie gdyby obrzęk się rozwinął, wezwalibyśmy helikopter, który taką osobę zabrałby do szpitala, a cała wyprawa funkcjonowałaby dalej. Choć na pewno grupa mogłaby być obciążona psychicznie, że o jednego uczestnika jest mniej.
Panuje opinia, że Nanga Parbat, to jeden z najtrudniejszych ośmiotysięczników. Dlaczego?
- Głównie ze względu na przewyższenie, a także na odległości jakie dzielą obozy. Również ze względu na stopień nachylenia i trudności techniczne jakie sprawia. Nanga Parbat, to głównie skała i lód.
Maj to najtrudniejszy okres, aby ją zdobywać. Dlaczego grupa wybrała ten termin?
- To najlepszy czas do wchodzenia od strony szkoleniowej. Właśnie tym podyktowany był ten, a nie inny termin jej zdobywania.
Zdobywanie ośmiotysięczników to ogromna frajda, hobby, ale też ogromne koszty. Ile kosztuje zorganizowanie takiej wyprawy?
- Koszty wysłania jednej osoby do Pakistanu zamykają się w kwocie 20 tys. złotych. Trzeba ją przemnożyć przez dwanaście, więc cała wyprawa zamknie się w 240 tys. złotych.
Na Nanga Parbat łatwiej się wchodzi czy schodzi?
- Zejść z tej góry, to jest pewien problem. Nie można się zagalopować, bo może się to przykro skończyć. W ogóle w alpinizmie przyjęło się, że łatwiej wchodzi się niż schodzi. Dlatego wchodząc, trzeba zostawić sobie margines, że zejście też wymaga sporego wysiłku.
Jak należy się przygotowywać, aby w trakcie wchodzenia na tego typu trudną technicznie górę nie spasować?
- Trzeba być dziesięcioboistą, a jako dodatkową dyscyplinę uprawiać ultra maraton. To powinno wystarczyć.
Przed grupą teraz odpoczynek, ale też i nowe wyzwania. Jakie przed panem i pozostałymi członkami ekipy kolejne cele?
- Kadra Polskiego Związku Alpinizmu we wrześniu poleci na zawody na Kaukaz. Chcemy sprawdzić się z Rosjanami. Będą to zawody polegające na wbieganiu na górę. Zimą zaś planujemy kolejną wyprawę do Pakistanu, aby zdobyć kolejny ośmiotysięcznik.
Pakistan graniczy z Afganistanem, który jest jednym z najniebezpieczniejszych krajów na świecie. Jakie ma to przełożenie na wyprawy?
- Z uwagi na bliskość Afganistanu i sytuacji tam panującej, do Pakistanu przybywa mniej wypraw. Choć oczywiście w samym Pakistanie nie jest tak niebezpiecznie jak w Afganistanie, to jednak należy się pilnować. Wyprawy z osobami o białym kolorze skóry są dodatkowo chronione. My działamy w Karakorum, w jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Pakistanie. Są tam takie rejony kraju, gdzie kobiety są zupełnie inaczej traktowane niż w krajach muzułmańskich. Ludzie są tam otwarci, nie dochodzi tam do aktów terroru.
Co czuł pan, gdy stanął na szczycie Nanga Parbat?
- Na pewno ogromną radość, ale także obawę przed zejściem. W górach trzeba się śpieszyć, szybko robi się ciemno. Na szczycie byłem góra trzy minuty. Będąc na samym szczycie czułem ogromną przestrzeń. Każdy musi sobie jednak zdawać sprawę z tego, że osoba, która zdobywa ośmiotysięcznik nie do końca jest świadoma z uwagi na zmęczenie. W pewny stopniu trochę otępiała, przez co nawet niekiedy nie pamięta się drogi jaką pokonało się zdobywając szczyt.