Blady świt. Dzwonek. Po omacku szukam źródła natarczywego dźwięku. Podnoszę telefon, patrzę na ekran. Nie mam tego numeru wbitego w książkę adresową. Pewnie telemarketing. Początek to +44. Kierunkowy do Niemiec. Może to jednak coś ważnego? - Słucham – mówię, wciąż jakby przez sen. - Halo, tu chłopak z Sośnicy – odpowiada głos w słuchawce.
Chłopak z Sośnicy? Ktoś sobie jaja robi? - No, to ja, Lukas. Lukas Podolski. Rozmawialiśmy wczoraj wieczorem...
W domu rozmawiają tylko po polsku
To było już ponad 12 lat temu, na przełomie 2003 i 2004 roku. Jako dziennikarz katowickiego "Sportu" skontaktowałem się z 19-letnim wówczas piłkarzem 1. FC Koeln. Lukas Podolski dopiero co został okrzyknięty jednym z największych talentów europejskiej piłki. W kategoriach młodzieżowych reprezentował Niemcy. Nic dziwnego, mając zaledwie dwa lata wyjechał z Gliwic (a konkretnie z Sośnicy). To był rok 1987, końcówka komunizmu w Polsce. Matka - Krystyna - występowała nawet w reprezentacji Polski w piłce ręcznej. Ojciec - Waldemar - grał w piłkę w Górniku Knurów i Szombierkach Bytom. Mieli dość życia w PRL-u. Chcieli zapewnić rodzinie godne życie. Spakowali dobytek i wyjechali.
Dopóki Podolski nie zadebiutował w seniorskiej reprezentacji Niemiec, mógł wybrać Polskę. Chciał ją wybrać. - Syn czekał na sygnał z PZPN - wspomina pani Krystyna. - Godzinami siedział przy stole i patrzył się w telefon. Przecież działacze mieli nasz numer, bo kilka razy z nami rozmawiali. Nikt nie zadzwonił.
ZOBACZ WIDEO Yared Shegumo spełnia swoje marzenia. Pobiegnie po medal dla Polski
- W końcu zdecydowałem się na Niemcy, choć w sercu nic się nie zmieniło, nadal jestem chłopakiem z Sośnicy - mówi.
Słysząc te słowa przypominam mu o pewnym porannym telefonie sprzed lat (z początku artykułu). Poldi się śmieje. - No cóż, jestem bezpośredni, potrafię zadzwonić do dziennikarza i tak po prostu porozmawiać. Na luzie, prywatnie - przyznaje.
Bayern Monachium, Arsenal, ostatnio Galatasaray Stambuł. Do tego złoty medal MŚ, mistrzostwo Niemiec, medale mistrzostw Europy. Piłkarz zrobił karierę. Media wielokrotnie atakowały PZPN za to, że kilkanaście lat temu zaniedbał sytuację i pozwolił młodemu chłopakowi wybrać Niemcy. - Zostawmy już tę sprawę - prosi Podolski. - Chciałbym jeszcze tylko kiedyś zagrać w Górniku Zabrze - dodaje.
Podolski ożenił się z Polką, mają dwójkę dzieci, mieszkają głównie w Niemczech, ale... - W domu rozmawiamy tylko i wyłącznie po polsku - deklaruje. - Nie ma innej możliwości. Nie wyobrażam sobie, aby moje dzieci nie znały tego języka.
Ślub wzięli w Polsce, piłkarz w Warszawie wybudował Dom Dziecka ("nie mogę patrzeć na biedę polskich dzieciaków" - często powtarza), nieoficjalnie mówi się o tym, że po zakończeniu czynnej kariery zainwestuje poważne pieniądze w Zabrzu. Zresztą już nawiązał współpracę marketingową z Górnikiem. A rozmawiając z dziennikarzami z całego świata, nieważne czy z Niemiec, Anglii, Włoch czy USA, zawsze podkreśla, że urodził się w Polsce i kocha ten kraj.
Wigilia w Puszczykowie
Kiedy w styczniu 2016 roku Andżelique Kerber pokonała w finale Australian Open legendarną Serenę Williams, położone kilkanaście kilometrów od Poznania Puszczykowo oszalało z radości. Kilkaset osób oglądało to spotkanie na specjalnym telebimie w akademii tenisowej "Angie". - Ania, Ania, Ania - niósł się głośny doping.
Bo Kerber w Puszczykowie to po prostu Ania. Nie Angelique, nie Angie. Zawodniczka urodziła się w Niemczech, w Bremie. Jej rodzice to Polacy - Beata i Sławomir. Zadbali, aby dziewczynka miała podwójne obywatelstwo. Jako juniorka startowała w obu krajach. Była na przykład mistrzynią Polski do lat 14, a w Niemczech okazała się najlepsza w kategorii do lat 18. - Pół mojego życia to Niemcy, pół to Polska - powtarza zawodniczka. - Jednak to w Puszczykowie czuje się jak w domu. Stąd pomysł wybudowania akademii mojego imienia, którą zarządza dziadek, Janusz. Przyjeżdżam tutaj regularnie, trenuję przed najważniejszymi turniejami, odpoczywam, mam spokój.
- Ania biega i jeździ na rowerze wokół jeziora Jarosławskiego, ma tutaj wytyczoną ulubioną trasę - mówi dziadek. - Znają ją miejscowi wędkarze, pozdrawiają, czasami zamienią kilka słów. Dla nich to nie jest czołowa tenisistka świata, a po prostu swojska dziewczyna, z tych okolic.
Jak ważne dla niej jest Puszczykowo niech świadczy fakt, że to właśnie w tym miejscu można podziwiać puchar, który wywalczyła w Australii. - Ania postanowiła, że to najlepsze miejsce dla tego trofeum - przyznaje dziadek Janusz. - Przygotowaliśmy specjalną gablotę.
Mimo że Kerber reprezentuje oficjalnie niemieckie barwy, zameldowana jest w Puszczykowie. - Jest ambasadorem naszego miasta, tu płaci podatki, w przyszłości chce tutaj zamieszkać na stałe i rozwijać szkolenie młodych zawodników - mówi Henryk Gawlak, prezes Akademii Tenisowej Angelique Kerber.
[nextpage]
Ania tak pokochała Puszczykowo i Polskę, że często Wigilię i Boże Narodzenie często spędza właśnie z dziadkami. - Bo to jest moje miejsce na ziemi - mówi ze łzami w oczach.
Schabowy, bigos i rosół
Również inna tenisistka ze ścisłej, światowej czołówki, ma polskie korzenie. To Caroline Wozniacki . – Ale proszę, mówcie i piszcie Karolina Woźniacka - powiedziała na jednej z konferencji prasowych polskim dziennikarzom.
Była liderka rankingu WTA, triumfatorka kilkudziesięciu turniejów, finalistka US Open, jest córką Polaków. Mama Anna była reprezentantką Polski w siatkówce, tata Piotr grał w piłkę nożną w Miedzi Legnica czy Zagłębiu Lubin. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przenieśli się do Danii, gdzie pan Piotr podpisał kontrakt z Boldklubben 1909 Odense.
Tam urodziła się Karolina. - Od początku rozmawialiśmy w języku polskim - podkreśla. - Rodzice czuli się mocno związani z Polską i zaszczepili we mnie miłość do tego kraju. Dzięki nim doskonale posługuje się zarówno językiem duńskim, jak i polskim oraz angielskim. Mam też pełną świadomość, jak ważna dla naszej rodziny była Polska.
Co prawda Woźniacka mieszka obecnie w Monte Carlo, ale nadal w wywiadach podkreśla swoje związki z naszym krajem. - Czuję się w połowie Polką, w połowie Dunką. Jednak wolę polskie jedzenie! Żaden inny kraj nie ma tak fantastycznej kuchni - przyznała w rozmowie z BBC. Po tym wstępie przez kilka minut opowiadała zaskoczonemu brytyjskiemu dziennikarzowi jak smakują: schabowy, bigos czy rosół. Nie mogła zrobić nam lepszej reklamy!
Nauczył się pływać w wieku czterech lat
Dwukrotny złoty medalista olimpijski, siedmiokrotny mistrz świata, wielokrotny rekordzista świata. Na przełomie XX i XXI wieku był jedną z największych gwiazd sportu - Michael Klim. A właściwie Michał Klim. Urodził się w 1977 roku w Gdyni.
Był jeszcze dzieckiem, gdy wyjechał z kraju. Jego ojciec był attache handlowym, podróżował po całym świecie. - Mieszkaliśmy trochę w Indiach, trochę w Niemczech - wspomina pływak. - W 1988 roku na stałe osiedliliśmy się w Australii. W Polsce zmieniał się ustrój i ojciec nie chciał wracać do ojczyzny.
Kariera sportowa Michała (w Australii zmienił imię na Michael) błyskawicznie się rozwinęła. Szkoła średnia, studia - osiągał coraz lepsze rezultaty. Aż stał się gwiazdą światowego formatu. - Nigdy nie zapomniałem o Polsce - twierdzi. - Z rodzicami ciągle rozmawiam po polsku, w Australii mieszka naprawdę duża kolonia rodaków, spotykamy się, wspominamy ojczyznę. Nie byłbym w stanie zapomnieć o miejscu, w którym się urodziłem.
Klim nauczył się pływać, gdy miał cztery lata. Zawsze był szybszy od swoich rówieśników. Jednak to w 1988 roku, podczas igrzysk olimpijskich w Seulu, zadecydował, że zostanie profesjonalnym pływakiem. - Obejrzałem w telewizji wyścigi Artura Wojdata. Postanowiłem, że będę jak on - wspomina.
Myśli zawsze wracają do Polski
To tylko kilka przykładów sportowców reprezentujących inne kraje, a mocno zakorzenionych w Polsce. Kilka przykładów z najnowszej historii. A przecież nie można zapomnieć o wielu innych: piłkarzach Erneście Wilimowskim i Raymondzie Kopaszewskim, czy wybitnym maratończyku Waldemarze Cierpinskim. W okresie PRL-u mieliśmy też całą grupę futbolowych emigrantów: Andrzej Buncol, Andrzej Rudy, Marek Leśniak.
Mimo że przyjmowali obywatelstwa innych krajów, nigdy nie wyparli się związków z Polską. Podobnie, jak ich obecni następcy (Podolski, Kerber), nigdy nie odcięli się od kraju nad Wisłą. - Można pracować i żyć w USA, w Australii, czy w Chinach, jednak myśli zawsze wracają do Polski - powtarzają jak mantrę.
Marek Bobakowski