Olej to nasze paliwo! - rozmowa z Pawłem Rańdą, srebrnym medalistą olimpijskim

Igrzyska Olimpijskie okazały się spełnieniem marzeń, a srebrny medal wynagrodzeniem trudu wkładanego w treningi. Sukces Pawła Rańdy to efekt pracy całej załogi wioślarskiej, startującej w czwórce wagi lekkiej. Mimo tego, "kierownik" osady uważa, że olimpijczycy nie zdobywają wielkiej popularności. Gdy zgiełk igrzysk dobiegł już końca, Rańda opowiada o trudach związanych z trenowaniem i o tym, że jedyne czym się wspomagają to... olej lniany.

Sandra Rakiej
Sandra Rakiej

Sandra Rakiej: Choć Polacy sięgają po najcenniejsze trofea w wioślarstwie, to i tak sport ten swoją popularnością nie pobije piłki nożnej. Jesteś w stanie przekonać kibiców, że twoja dyscyplina jest ciekawsza?

Paweł Rańda:
Jestem podać wiele argumentów przemawiających za wioślarstwem, a przede wszystkim to, że w piłce nożnej kupuje się wyniki. W moim sporcie wygrywa ten, kto jest lepszy. Polska piłka nożna w ostatnich latach pokazała niestety, że kto ma większy portfel, ten jest na lepszym miejscu w lidze. Mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni, bo na razie piłka jest zepsuta i jeżeli nikt z nią nie zrobi porządku to taka będzie. Nadaje się miano legendy zawodnikom, którzy zarabiają dużą kasę, a do tego sprzedają mecze. Poza tym grając w piłkę nie trzeba tyle trenować. Kiedyś to wyglądało inaczej, bo sport to była pasja. Dziś piłkarze to cwaniacy, którzy w ramach treningu wyjdą na bieżnie, pobiegają 40 minut i sądzą, że im to wystarczy, aby być wielkimi sportowcami. Nie jestem tu gołosłowny, bo w styczniu byłem na obozie w Szklarskiej Porębie, gdzie przyjechał również Lech Poznań. Mogłem zaobserwować jak wyglądał ich trening. Zawodnicy wyszli na bieżnię, przez pół godziny biegali szybkim marszem, później trochę przyspieszyli. Wszystko trwało 45 minut, potem zeszli z bieżni i pojechali do hotelu. Piłkarze, niezależnie od tego na jakiej grają pozycji, mają słabą świadomość o treningu. Dlatego powiem szczerze, że każdy piłkarz w Polsce jest gorzej wytrenowany niż junior w wioślarstwie! Poza tym kibicowanie też nie jest na najlepszym poziomie, skoro ludzie na widok piłkarza – murzyna rzucają bananami. Wioślarstwo to dyscyplina elitarna, ma duże tradycje, trzeba tu trochę pomyśleć. Tu osiągnie się sukces, tylko jeżeli najpierw załapie się trochę pęcherzy na dłoniach. Talent to zaledwie mały odsetek, reszta to ciężka praca.

Igrzyska Olimpijskie to ważna impreza dla wszystkich kibiców, oglądają ją miliony ludzi w Polsce. Czy w związku z tym, że z Pekinu wróciliście ze srebrnym medalem, wpłynęło to na popularność waszej dyscypliny, a zatem i na większe zainteresowanie sponsorów?

- Kontynuując analogię do piłki nożnej, jest to tak, ze piłkarz strzeli parę bramek i sam odbiera telefony od sponsorów. My pomimo tego, że mamy medal na Igrzyskach, to musimy sami jeździć po firmach i przekonywać, że warto w nas zainwestować. A zatem, dużo trzeba się napracować ponadto co się osiągnęło.

Co możecie zaoferować sponsorom, jaka jest powierzchnia reklamowa w wioślarstwie?

- Nasza federacja była do tej pory dość konserwatywna, bo można było mieć tylko jedną reklamę na łodzi, teraz to się na szczęście zmieniło. Nasza oferta jest więc atrakcyjniejsza. Aczkolwiek, co się tyczy Igrzysk Olimpijskich, żadna federacja ani zawodnik nie może reklamować indywidualnych sponsorów.

Domyślam się, że na pewnym etapie jest się w stanie utrzymać z samego wioślarstwa, ale pewnie nie zawsze tak było. Czy trudniłeś się kiedyś innymi zajęciami?

- Tak, pracowałem w stołówce akademickiej. Wioślarstwo pewnie będę mógł uprawiać jeszcze przez jakieś 10 lat. Oczywiście wypracowałem już sobie emeryturę sportową, ale nie jest to przecież kwota, która zapewniłaby spokojne i dostanie życie. Po zakończeniu kariery trzeba iść do pracy i ja zdawałem sobie sprawę z tego, że wtedy będę miał świetny staż wioślarski, ale co poza tym? Dlatego właśnie staram się robić wszystko, żeby zarobić tyle, aby później móc otworzyć własny interes.

Będziesz trenerem? Bardzo wielu sportowców właśnie tym zajmuje się po zakończeniu kariery.

- Ja niekoniecznie! Chcę zając się fitnessem, mam wystarczające uprawnienia i szkolę, aby prowadzić gimnastykę korekcyjną. Chcę zachęcać ludzi do ruchu i korygować postawę dzieci. To straszne, że 70 procent młodzieży ma zdiagnozowaną wadę postawy.

Myślisz czasem, co by się stało, gdybyś miał kontuzję wykluczającą Cię z dalszych treningów?

- Tak i boję się kontuzji, ale dlatego, że musiałbym skończyć z czymś, co bardzo lubię, ze swoją pasją. Ale gdyby tak się stało, to nie obawiam się, że byłbym bezradny. Doświadczyłem w życiu wielu rzeczy, więc nie byłby to dla mnie problem. Nie boję się żadnej pracy.

Piłkarz może złamać nogę, kierowca Formuły 1 za każdym razem wyjeżdżając na tor ryzykuje swoje życie. Skoro więc o kontuzjach mowa, to co najgroźniejszego może przytrafić się wioślarzowi?

- Może się nawet utopić. Miewałem w swojej karierze, chyba ze cztery razy, taki groźny przypadek. My to nazywamy "wyjechaniem". To jest taki wysiłek, że mdlejemy po mecie. Kiedyś tak mi się zdarzyło, gdy płynąłem na jedynce. Zemdlałem i spadłem do wody. Na szczęście blisko mnie płynął sędzia, który to zauważył i błyskawicznie zareagował. Pomimo, że miałem już wtedy sporo doświadczenie, to takie sytuacje zdarzyć się mogą każdemu.

W związku z tym miałeś pewnie nie jeden ciężki moment w swojej karierze. Czy kiedyś chciałeś już rzucić sport?

- Nie, nigdy o tym nie myślałem, choć ciężko było mi, gdy musiałem zacząć prace w stołówce. To nie takie proste pogodzić uprawianie sportu ze studiami i pracą. Ale co cię nie zabije, to cię wzmocni.

Jak zapatrujesz się na kwestię przyznania tytułu najlepszego sportowca Robertowi Kubicy? Środowisko olimpijskie przyjęło to z dużą dezaprobatą...

- Ja zapatruję się bardzo krytycznie, a to dlatego, że Kubica był tylko czwarty na świecie. Był to w końcu rok olimpijski i mieliśmy sportowców, którzy sięgnęli po złote medale. Obecnie jednak wszyscy zachłysnęli się Kubicą, ze względu na to jakim wydawałoby się elitarnym sportem jest Formuła 1, a my w Polsce nie mamy toru. Sądzę jednak, że on nie wygrał tego plebiscytu dlatego, że jest takim dobrym sportowcem, ale że stoi za nim wielka kasa. Ona ma za sobą dużych sponsorów, którym na tym zależało, bo nie ma przecież lepszej reklamy.

A czy Ty po igrzyskach stałeś się popularniejszy, rozpoznawany na ulicy?

- Pewnie byłbym bardziej rozpoznawalny, gdyby nie to jakie numery wyprawiałem z włosami. W końcu ściąłem je przecież na finał i zmieniło mnie to do tego stopnia, że niektórzy dzwonili do trenera i pytali: gdzie jest Paweł?

Szymon Kołecki ściął włosy na znak protestu, Ty też miałeś jakiś konkretny powód?

- Nie, ja tak po prostu sobie postanowiłem. Uprałem się, że jeżeli wejdziemy to finału to zgolę głowę, jeżeli zdobędziemy medal to brwi, a jeżeli złoto to rzęsy.

Nie hamowałeś zatem przed metą, żeby nie zostać kompletnie łysym?

- Ja nie, ale koledzy się później śmiali, że hamowali, bo już bez brwi wyglądałbym jak idiota.

Wróćmy jednak do spraw poważnych. Zastanawialiście się przed Igrzyskami o sytuacji Tybetu?

- Szczerze mówiąc jednemu zawodnikowi mało w łeb nie daliśmy, gdy będąc w Chinach założył koszulkę z napisem "wolny Tybet", bo przez to nie tylko cała reprezentacja mogła zostać zdyskwalifikowana, ale również jemu mogło się coś stać. Oczywiście o tym rozmawialiśmy, ale trzeba pamiętać o tym, że Igrzyska to nasze święto i całe życie pracujemy na to, żeby móc na nich wystartować! Organizację przyznają politycy, ci sami, którzy później chcą się wypromować mówią o bojkocie. Mogli nie przyznawać organizacji Chinom i wtedy nie byłoby kłopotu. To byłoby ogromną niesprawiedliwością dla sportowców, aby cały ciężki okres przygotowawczy zmarnował się, bo ktoś nie pozwoliłby nam pojechać na Igrzyska.

A czy jako reprezentacja mieliście czas na integrację?

- Przed Igrzyskami każdy trenuje w innym miejscu. Lekkoatleci prawie cały czas siedzą w Spale, my przygotowujemy się w Wałczu. Tam czasem przyjadą kajakarze i szermierze, więc z nimi znamy się lepiej. W Pekinie cała reprezentacja mieszkała w jednym budynku, więc oczywiście, że się spotykaliśmy. Jednak gdy przychodzą starty, to każdy koncentruje się na własnych zawodach. Oczywiście sukces reprezentacji jednoczy i determinował mnie do tego, żebym się pokazał. Po naszych zawodach do Polski wracaliśmy już następnego dnia o czwartej rano. Nie było zatem czasu, żeby obejrzeć inne dyscypliny i kibicować kolegom.

W twojej dyscyplinie ważna jest waga. Cała osada nie może mieć bowiem więcej niż 280 kg... Czy w związku z tym na stołówce zaglądacie sobie w talerz i pilnujecie się nawzajem?

- Nie, wśród niektórych osad tak właśnie jest, ale nie u nas. Trzeba mieć zaufanie do kolegi, inaczej robi się zła atmosfera. Mam kolegę, który zjada dużo ciastek i lodów, ale wagę ma odpowiednią i jest silny. Jak więc mogę mieć do niego pretensje? Choć limit to 280 kg, to nie każdy waży równo po 70. Regulaminowo każdy zawodnik nie może ważyć więcej niż 72,5 kg. My przystosowaliśmy to indywidualnie do każdego zawodnika. Jeżeli ktoś się katuje na dwie godziny przed startem, a później nie ma sił wsiąść do łódki, to coś jest nie tak! Wtedy właśnie rozmawiamy i rozwiązujemy problemy.

Nigdy nie doszło pomiędzy wami do dużego nieporozumienia?

- Nie! Jeżeli coś nam na wodzie nie idzie, to zaraz po treningu siadamy i otwarcie o tym rozmawiamy. Oczywiście, że zdarzają się sprzeczki, tak samo jak w każdym związku! Ale my rozwiązujemy to przez dyskusję. Wiem, ze są takie osady, gdzie zawodnicy się biją! Teraz zdarza się to coraz rzadziej, ale byli tacy, którzy okładali się pięściami. To jest dopiero tragedia.

Czy w waszej osadzie jest w ogóle jakiś szef?

- Ja ma ksywkę kierownik, ale to dlatego, że kiedyś poprosiłem ich, żeby mi zaufali i przełamali swoje obawy. Jak widać to poskutkowało, więc teraz niejako pełnię rolę lidera. My rozumiemy się świetnie, przez 15 lat na takich ludzi nie trafiłem, teraz wszystko gra.

Macie jakąś konkretną metodę na zrelaksowanie się i skoncentrowanie przed zawodami?

- To jest kwestia indywidualna. W Pekinie przed zawodami słuchałem muzyki, bo tak się ładuję emocjonalnie. Jednak już w drodze na miejsce startów wolę czytać książkę, żeby choć na godzinę odbiec trochę myślami. Dwie godziny przed zawodami jest ważnie i wtedy już czas zaczyna inaczej płynąć. Staram się skoncentrować, myślę o zawodach, analizuję w głowie każdy etap, obmyślam plan. Trzeba się przygotować na tak wielki wysiłek, że na mecie czasem można nawet zemdleć. Przepłynęło się 1500 metrów, nadal 500 przed nami, a człowiek już nie ma siły. Wtedy trzeba się przeboleć. Tak naprawdę każdy zawodnik jest w sumie na równym poziomie, a sukces zależy od tego, kto się przezwycięży. Ostatnie 200 metrów czasami płynie się tylko i wyłącznie dlatego, że ma się ten odruch wytrenowany, a tak naprawdę przed oczami robi się już ciemno. Na mecie słyszysz gong, albo koledzy mówią, że jest już koniec...

Oprócz tego wyczerpującego treningu dochodzi pewnie także drakońska dieta...

- Dieta jest zróżnicowana i zależy od momentu przygotowań, w którym właśnie jesteśmy. Od kwietnia do grudnia jest to dieta redukcyjna, bo musimy gubić kilogramy. Każdy ma opracowany swój własny program żywieniowy, bo przez tak wiele lat startów, musimy się nauczyć, co jest dobre dla naszego organizmu. W okresie przedstartowym dieta wywraca się do góry nogami, bo musimy się nasycić węglowodanami. Zażywamy wtedy też odżywki.

A z tym olejem lnianym to tak na serio?

- Jasne! Od zeszłego roku pijemy olej lniany tłoczony na zimno. O tym wyczytałem w internecie, szukając różnych metod żywieniowych, które poprawiają metabolizm. Postanowiliśmy to wypróbować i naprawdę działa.

Po prostu go pijecie czy przygotowujecie specjalne potrawy?

- Na śniadanie dolewamy go trochę do płatków, robimy też specjalną pastę wg przepisu, oczywiście dodajemy go do sałatek i surówek. Jeżeli na kolację nie mamy potrawy, do której można by go dodać, to po prostu nalewamy na łyżkę i lufa! W zeszłym roku musieliśmy go kupować, teraz otrzymujemy go od producenta, który jest naszym sponsorem. Olej to nasze paliwo!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×