Walczymy do końca - rozmowa z Filipem Kliszczykiem, zawodnikiem GSPR Gorzów Wlkp.
Filip Kliszczyk, rozgrywający GSPR Gorzów Wlkp., w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl opowiada m.in. o swoich dokonaniach sportowych. Szczypiornista rodem z Tarnowa tłumaczy także okoliczności ligowej porażki z Zagłębiem Lubin.
Krzysztof Podliński
Krzysztof Podliński: Pozwolisz, że na wstępie cofniemy się nieco w czasie. Przełom XX i XXI wieku to dla ciebie niewątpliwie szczególny czas, bo właśnie wtedy święciłeś swoje największe sukcesy sportowe. Jak teraz, z perspektywy czasu wspominasz lata spędzone we Wrocławiu i w Kielcach?
Filip Kliszczyk: To był bardzo fajny czas. Początki we Wrocławiu były dość ciężkie. Spora konkurencja, silny wyrównany skład, nie było łatwo dostać się do meczowej czternastki. Uważam jednak, że kto nie wierzy, nie jest w stanie osiągnąć w życiu nic, co sobie zaplanuje, czy do czego dąży. Wierzyłem w siebie i swoje umiejętności. Ciężko pracowałem, aż w końcu dostałem szansę, którą wykorzystałem i na dobre zagościłem w wyjściowym składzie WKS-u. Mistrzostwo Polski w pierwszym sezonie, srebro w drugim, potem brąz. Po pięciu latach pobytu w Śląsku dostałem ofertę z kieleckiego klubu, z której głupotą byłoby nie skorzystać. Pierwszy sezon w Kielcach był dziwny. Zmiany organizacyjne, spore ciśnienie i klapa jeśli chodzi o wynik. Zjawił się wtedy Bert. Mówiąc szczerze chyba uratował ten klub przed katastrofą organizacyjną i mocno wsparł go finansowo, zaczynając budowanie silnej ligowej drużyny. Pewnie wtedy jeszcze nie wiedząc, co będzie dziesięć lat później, czyli dzisiaj. Mistrzostwo Polski w drugim moim sezonie w Kielcach i tak dalej. Ci co kibicowali, wiedzą, co było dalej. W Kielcach poznałem żonę Agnieszkę. Urodziła się tam Marysia, pierwsza córka. Druga ma na imię Hania i również została tam poczęta. Wspaniały czas w Kielcach. Pozdrawiam Vive (śmiech). Przyszedł czas na zmiany. Chciałem spróbować swoich sił na obcej ziemi.
Po sukcesach na krajowym podwórku, postanowiłeś spróbować swoich sił poza granicami naszego kraju - dwa lata gry w Szwajcarii i rok spędzony w Islandii. Jak porównałbyś oba państwa z Polską pod względem szczypiorniaka? Mam tu na myśli kwestie organizacyjne, zainteresowanie dyscypliną, ale także poziom prezentowany przez tamtejszych szczypiornistów...
- Szwajcaria jest naprawdę fantastycznym krajem, jeśli chodzi o warunki do życia. W zamian za uczciwą pracę człowiek może godnie i dostatnio żyć. Jeśli chodzi o poziom sportowy szwajcarskiej czy islandzkiej piłki ręcznej, to myślę, że w czubie tabeli w obu tych ligach były dwa-trzy mocne, wyrównane zespoły. W Szwajcarii Grasshopper Zurich, później Amicitia Zurich i Kadetten Schaffhausen, natomiast w Islandii Haukar Hafnarfjordur, Fram Reykjavik i Valur Reykjavik. Poziom mniej więcej polskich najmocniejszych drużyn. Historia pokazała jak np. Wisła Płock dwa lata temu odpadła z Pucharu Europy, przegrywając dwumecz z islandzkim Haukarem. Jeśli chodzi o organizację, to w Szwajcarii europejski, wysoki poziom. Islandia to pół amatorka. Wszyscy pracują, a wieczorami grają w piłkę ręczną. Żeby polecieć na Challenge Cup, rozładowywaliśmy kuter z krewetkami, 200 ton w 48 godzin plus pakowanie do kontenerów przy dziesięciostopniowym mrozie, ale było fajnie.
W 2008 roku wróciłeś do kraju. Co wówczas skłoniło się do podjęcia decyzji o powrocie do ojczyzny i dlaczego wybrałeś Gorzów Wlkp.?
- Z Framem miałem podpisany 3-letni kontrakt. Na moje nieszczęście nastąpił krach gospodarczy w tym pięknym kraju i za porozumieniem stron rozwiązaliśmy umowę. Dalej szukałem klubu zagranicznego, ale nic z tego nie wyszło. Pod koniec sierpnia 2008 roku dostałem propozycję z Gorzowa Wlkp. i Mielca, beniaminków ekstraklasy. Wybrałem Gorzów. Dlaczego? Chyba dlatego, że jest blisko zachodniej granicy (śmiech).