Przylot Armstronga do Adelaide to było coś z tych rzeczy: wielka persona tego świata, człowiek, którego nazwisko zna dziewięć na dziesięć cywilizowanych osób. Jego przybycie na antypody było wielką operacją logistyczną. Jego pobyt: wielka mobilizacja i poruszenie wśród mieszkańców kraju. Odlot mistrza Tour de France nakazuje zapytać co wnosi do sportu były emeryt, którego pasja zawiodła z powrotem na kolarskie szosy.
Miał przyjechać, pojechać i, według wcale licznej gromady fanów, nawet wygrać sześcioetapówkę w Południowej Australii. Niektórzy się srodze zawiedli, bo pan z Teksasu nie tylko nic nie wygrał, ale nawet nie uplasował się w czołówce. To co Australijczycy zapamiętają z Tour Down Under to przede wszystkim Armstronga. - Tak, on powrócił do sportu właśnie, tu na naszej ziemi - powiedzą. Może będą wspominali również Allana Davisa, ich człowieka, który w jedenastym(sic!) podejściu do wyścigu zgarnął połowę zwycięstw etapowych i końcowe też nakładając ochrową koszulkę.
Dlaczego Lance nie wygrał Down Under i zawiódł tych, którzy nie pamiętają, by kiedykolwiek plątał się gdzieś w głębi peletonu? Lance nie wygrał, bo nie mógł wygrać. Nie chodzi nawet o to, że nie on był kapitanem, liderem i człowiekiem, na którego tam wszyscy w zespole Astany pracowali, bo był nim Andre Greipel, obrońca tytułu, który notabene potłukł się dokumentnie najeżdzając na policyjny motocykl na trzecim etapie. Panie i panowie, 37-latek, który trzy lata wcześniej oswoił się z myślą o zakończeniu czynnej i bogatej w walkę na najwyższym poziomie karierę nie jest w stanie fizycznie być przygotowanym do rywalizacji z ludźmi będącymi w rytmie treningowym non stop.
Już samo to, że człowiek wracając do sportu utrzymuje tempo i poziom, który na Down Under wprawdzie najwyższy nie był, świadczy o jego fenomenie. Nic jednak samo nie przychodzi i Armstrong do swojego come backu przygotowywał się i dalej się przygotowuje pracując na wysokim obrotach podczas treningów kondycyjnych. Trzy i pół roku przerwy w startach mogło wyrządzić katastrofę z atletycznym ciałem. Nie wyrządziło, bo Armstrong nie jest z tych, którzy po powiedzeniu "good bye" wędrują na kanapę i rozwijają mięsień piwny.
Szał kolarstwa
Piwo Lance wypił sobie mimo wszystko już w Adelaide, ale takie przyjacielskie, wespół z Georgie Hincapim, swoim serdecznym przyjacielem, któremu tak wiele zawdzięcza. Nie byłoby siedmiu triumfów w Tour de France gdyby nie Hincapie i jego zastęp dzielnych pomocników z US Postal czy potem Discovery gotowych ruszyć na każde skinienie. Hincapie po tych wszystkich niezapomnianych chwilach na francuskich szosach spotkał się z Armstrongiem-rywalem w dalekiej Australii. Hincapie i nie tylko on łapali się w Adelaide za głowę nigdy wcześniej w życiu nie widząc tylu nagłówków prasowych poświęconych nie tyle kolarstwu, co jego indywidualnemu przedstawicielowi.
Armstrong od kibiców odseparował się kordonem policyjnym. Od dziennikarzy nie mógł już uciec a tworzyli oni, w licznie ok. 400 doprawdy budzącą szacunek armię. Wielu z nich ograniczało się w swoich relacjach do przedstawiania wyników Amerykanina, ale byli i wysłannicy europejskich tytułów, od zawsze patronów medialnych Tour de France i Giro d'Italia, dzienników L'Equipe i La Gazzetta dello Sport.
Organizator raczej powinien pomyśleć, aby już w przyszłorocznej edycji zadbać o coś ekstra. Aby Down Under, to największe kolarskie przedsięwzięcie w tej części świata nie było znów nudnawe do bólu ze sprintem na każdym z sześciu etapów. Rozumiemy, że Australijczycy kochają jazdę w kółko, te różne kryteria, o co nawet rozgrywają krajowe mistrzostwa. Ale wzorce trzeba czerpać od najlepszych. A w Adelaide zabrakło jazdy na czas, kiedy fani mogą oglądać kolejno wszystkich zawodników. Wyścig też, mimo rangi nadanej mu odgórnie przez Międzynarodową Unię jest nieco niszowy. Dobrym posunięciem byłoby rozegranie prologu w jakimś większym ośrodku, np. Melbourne. Ileż to razy już Tour de France rozpoczynał się daleko od francuskich granic.
Na antypody tymczasem przyjechali młodzi kolarze, których najważniejszą motywacją było zobaczenie Armstronga. Pojechanie z nim, ten może jedyny raz w życiu. Gdy on kolekcjonował tytuły królowej sportu rowerowego, "Wielkiej Pętli", wielu z tych młodzieżowców dopiero marzyło o karierze kolarskiej. Trudno przecenić liczbę chłopców, którzy zaczęli jeździć tylko z powodu Lance'a, bo chcieli być jak on. W takim sensie postać tego jednego z najwybitniejszych sportowców naszych czasów, ikony, jest tylko pozytywna.
Według informacji organizatora wszystkie etapy Down Under przyciągnęły na trasę grubo ponad 700 tys. ludzi. Obeznani z europejskimi wyścigami zawodnicy raczej tylko z nawyku nie przestali pedałować po szoku wywołanego napotkaniem na dojazdach na górskie szczyty nieprzebranych tłumów. Z podziwu nie mogli wyjść Australijczycy, Europejczycy, ale i tak słowo nabrało wagi dopiero po wypowiedzeniu go przez mistrza. Armstrong nazwał atmosferę na Down Under "tourdefransową". Oczarował ludzi, którzy zrobili ten wyścig tak jak urzekł chorych na raka odwiedzając ich wcześniej w hospicjach.
Ze szpitala na rower
To właśnie promocja walki z chorobą nowotworową miała być głównym powodem, dla którego Lance znów wsiadł na rower. (Rower nietani dodajmy.) Na swoim Treku wymalował sobie Teksańczyk liczbę 25 symbolizującą tyleż miliony istnień ludzkich zabranych przez nowotwór od jego ostatniego triumfu pod wieżą Eiffle'a. Lance odwiedzał i odwiedza chorych, bo kiedyś był taki jak oni. Wycięto mu kawałek mózgu, co było ceną za dalsze życie. Życie, którego sobie piękniej wyśnić nie mógł. Poprzez fundację swojego imienia zjednał sobie ludzi, którzy ze sportem nie mają wiele wspólnego. Wdzięczny do końca życia będzie mu największy kiedyś rywal, z którym może spotka się w Giro d'Italia, Ivan Basso, którego matka dzięki mediacji samego Armstronga i znalezieniu dla niej terapii mogła żyć pół roku dłużej niż zakładali lekarze.
Premier Południowej Australii zapowiedział ochrzczenie imieniem Armstronga nowej kliniki onkologicznej w Adelaide. To mógłby być piękny pomnik, ale Lance stawia je wszędzie gdzie się zjawi. W Australii dostał specjalną ochronę, nikt nie wiedział gdzie w danej chwili przebywa, o której wyjeżdza, kiedy i gdzie wraca. Normalni ludzie Armstronga nie spotkali, nie dotknęli. Ale nawet jak go nie widzieli bzika złapali. Dla narodu, u którego wielki sport gości raz do roku przy okazji tenisowego Australian Open odbywającego się notabene w tym samym czasie do Down Under, podzielenie uwagi między dwie popularne dyscypliny musiało być wyzwaniem.
Lance po sześciu etapach powiedział, że jest już pewien swojego przygotowania do prawdziwej rywalizacji w peletonie. Bo taka jazda na serio zacznie się dopiero w Europie, w kwietniu, gdy do formy dojdą najlepsi. Wszystkie imprezy ProTour, cyklu najważniejszych zawodów kolarskich odbywają się, oprócz Down Under, w Europie. Będzie tam i Lance. Może na Giro, może na Tour.