"Nadchodzi tsunami, które zniszczy kolarstwo!". Peleton w obliczu nowej afery

Jeżeli wszechobecne plotki okażą się chociaż w jednym procencie prawdziwe, to będziemy mieli największy skandal w historii tej dyscypliny sportu.

W tym roku mija 18 lat od najbardziej spektakularnej afery dopingowej w kolarstwie. W 1998 roku, podczas Tour de France, policja najpierw aresztowała Willy'ego Voeta - asystenta ds. żywieniowych w teamie Festina. Za posiadanie hurtowych ilości nielegalnych recept na amfetaminę, erytropoetynę (EPO) czy testosteron. Kilkanaście dni później funkcjonariusze niespodziewanie przeszukali hotele, autobusy, samochody ekip biorących udział w Wielkiej Pętli. Wszystkie telewizje świata pokazywały, jak policjanci w workach wynosili setki kilogramów środków dopingowych. Lista uczestników Tour de Dopage (Wyścigi Dopingu), jak określono tę edycję TdF, którzy ostatecznie zostali zdyskwalifikowani za stosowanie niedozwolonych środków jest potężna. Jan Ullrich, Marco Pantani, Erik Zabel, Bo Hamburger, Laurent Jalabert, Jens Heppner, Mario Cipollini, Bobby Julich - to tylko najbardziej znani oszuści.

Mało kto wie, że dokładnie w 1998 roku - w cieniu afery związanej z Festiną - zanotowano pierwszy przypadek dopingu technologicznego. Dopingu, który wkrótce może zniszczyć kolarstwo. Na Amen!

Zobacz synku, jedzie "tablica Mendelejewa"

Początek XXI wieku przyniósł kolejne afery i skandale. Kolarstwo sięgnęło dna. Peleton nazywano "tablicą Mendelejewa", a zawodników "nafaszerowanymi królikami doświadczalnymi". Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) wraz ze Światową Agencją Antydopingową (WADA) wypowiedziały oszustom wojnę.

- Dobrze, że w końcu wprowadzono zaostrzone procedury, przekazano dodatkowe miliony na badania, sportowcy nie znają dnia, ani godziny nalotu kontrolerów - wylicza kierownik Wydziału Edukacji i Promocji Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie, Dariusz Błachnio. - Oczywiście, że nadal są tacy, którzy decydują się na środki dopingowe, ale to już są jednostki. Kibice otrzymali wyraźny sygnał, że kolarstwo jest czyste.

I wrócili do tej dyscypliny sportu. Tour de France w latach 2005-06 zanotowało ogromny spadek zainteresowania. Mówiło się nawet o śmierci medialnej. Od kilku lat fatalna tendencja się odwróciła. - Z roku na rok przybywa kibiców, wokół Tour de Pologne, jak i większości wyścigów na całym świecie jest istne szaleństwo. Start i meta każdego z etapów naszego narodowego wyścigu gromadzi dziesiątki, a nawet setki tysięcy fanów. Przed telewizorami te liczby zamieniają się w miliony - twierdzi Czesław Lang, organizator TdP.

Ten ogrom pracy może teraz lec w gruzach. Bo nad kolarstwem znów pojawiły się czarne chmury.

Kiedyś farmakologia, teraz technologia

Wróćmy jeszcze raz do 1998 roku. Jak już pisałem na wstępie, właśnie w tym roku użyto po raz pierwszy dopingu technologicznego. W peletonie pojawił się silniczek cylindryczny schowany w sztycy pod siodełkiem. Nie miał wielkiej mocy, nie mógł przesądzić o triumfie, był dopiero w pierwszej fazie testów.

Kolarscy działacze, zajęci walką z dopingiem medycznym, zupełnie przeoczyli ten fakt. Ten błąd zaczyna się mścić. Właśnie stajemy u progu nowej afery w kolarstwie. Afery, którą wielu określa, jako największą w historii. - Doping medyczny to kropla w morzu tego, co przyniósł i jeszcze przyniesie doping technologiczny. To będzie tsunami, które zniszczy kolarstwo, jakie znamy do tej pory - napisał zupełnie niedawno dr Michele Ferrari. Ten sam, który miał pod swoją opieką największych kolarskich dopingowiczów. Między innymi Lance'a Armstronga.

Pod koniec stycznia tego roku UCI oficjalnie zanotował pierwszy przypadek stosowania dopingu technologicznego. Podczas mistrzostw świata w kolarstwie przełajowym Belgijka Femke van der Driessche miała zamontowany mały silniczek, który pomagał jej w walce. - Zawodniczce grozi pół roku dyskwalifikacji - wypowiedział się prezydent Międzynarodowej Unii Kolarskiej, Brian Cookson.

- Kiedyś farmakologia, teraz technologia - dodał z zafrasowaną miną Brytyjczyk. Doskonale zdaje sobie sprawę, że sprawa van der Driessche to najprawdopodobniej tylko wierzchołek góry lodowej.

Bateria w bidonie?

Plotki o stosowaniu małych silniczków w rowerach zawodowców pojawiały się od lat. Jednak nikt nie złapał nikogo za rękę. Mimo że dochodziło do zastanawiających sytuacji. Choćby w 2010 roku podczas Wyścigu Dokoła Flandrii. Na brukowanym podjeździe Grammont (17 km przed metą) Fabian Cancellara zgubił Tooma Boonena, jakby jechał na... motorze. Nie wstawając z siodełka po prostu odjechał. Na mecie miał ponad minutę przewagi nad rywalem. Niewiarygodne.
[nextpage]Czujni internauci zwrócili uwagę, że tuż przed atakiem Szwajcar nienaturalnie kombinował przy prawej manetce. Czyżby włączył "dodatkowy bieg?" - pojawiały się pytania. Te wątpliwości pojawiły się ze zdwojoną siłą dosłownie tydzień później. W trakcie wyścigu Paryż - Roubaix Cancellara zmienił rower i nagle narzucił takie tempo, że żaden z rywali nie był w stanie wskoczyć mu na koło. Szwajcar wjechał na metę z dwuminutową przewagą.

Na forach internetowych znów zawrzało. Oliwy do ognia dolał były kolarz grupy Carrera, Davide Cassani. Słusznie zauważył, że Cancellara w ogóle nie pił z bidonu. - Pewnie tam była ukryta bateria do silnika elektrycznego - przyznał. UCI nie zajęła oficjalnego stanowiska, jednak coraz częściej podczas wyścigów zaczęto kontrolować rowery. Losowano kilkadziesiąt maszyn i przepuszczano je przez specjalny rentgen. Zdjęcia miały wykryć, czy wewnątrz ramy są umieszczone silniczki. Problem w tym, że postęp technologiczny od 1998 roku poszedł tak mocno do przodu, że nikt już tam nie montował "wspomagaczy". Silniki z bateriami były już w piastach, pedałach, bidonach, stosowano nawet samonapędzające się koła.

- UCI znów była kilka lat do tyłu, podobnie jak w przypadku EPO nie mogła wykryć oszustwa, bo nie miała odpowiedniej wiedzy i sprzętu - komentował dziennik "La Gazzetta dello Sport".

"Zamontowałem ponad tysiąc silniczków"

Podobnych sytuacji do tych z udziałem Cancellary wiosną 2010 roku było z roku na rok coraz więcej. Wspomniana wyżej "La Gazzetta dello Sport" powołała się ostatnio na anonimowego mechanika, który przyznał, że sam zamontował ponad tysiąc silniczków w rowerach szosowych. - Oczywiście taki silnik nie spowoduje, że nawet amator może pokonać najlepszych kolarzy świata - tłumaczy mistrz świata i srebrny medalista olimpijski, Ryszard Szurkowski. - Jednak przy wyrównanej stawce i wykorzystany w odpowiednim momencie, na przykład podczas ciężkiego podjazdu, da te kilkadziesiąt wat mocy, co spowoduje, że oszust po prostu odjedzie rywalom.

W lipcu tego roku Christopher Froome musiał się bronić przed atakami, iż stosuje doping. Poszło o to, że kolarz Teamu Sky miał ponoć podczas podjazdu na La-Pierre-Saint-Martin "wyprodukować" moc o wartości ponad 425 W. Powszechnie uważa się, że wszystko, co powyżej 410 W jest mocno podejrzane. Froome słowami swojego trenera odparł zarzuty podając nieco niższe liczby.

Podobnie jak w przypadku Cancellary, tak i tutaj pojawiły się nieoficjalne doniesienia, że Froome może i nie stosuje dopingu medycznego, ale kto wie, czy na tym piekielnie trudnym podjeździe nie wcisnął "czerwonego przycisku". Po wpadce van der Driessche takie niby pozbawione sensu zarzuty zaczynają nabierać innego wydźwięku.

Jak sprawdzić tysiąc rowerów?

Co dalej? Cookson zapowiedział, że UCI na poważnie zabiera się do walki z oszustami technologicznymi. Inżynierowie, którzy stworzyli ten typ dopingu, zupełnie się nie obawiają tej krucjaty. Wypracowali takie rozwiązania techniczne, że kontrolerzy nie są w stanie masowo wyłapywać oszustów. - Każdy team podczas kilkudniowego wyścigu ma kilkaset rowerów, w sumie więc w peletonie mamy ich tysiąc i więcej - tłumaczy jedna z legend kolarstwa, Miguel Indurain. - Nie da się w krótkim czasie dokładnie przebadać takiej masy sprzętu.

- Mimo to nie poddajemy się - przekonuje Cookson. - Wygraliśmy z dopingiem medycznym, pokonamy i ten związany z rozwojem technologicznym. W jaki sposób? Opracujemy specjalistyczne standardy.

Widać, że szef UCI nie ma na razie pomysłu na ten problem. Zwłaszcza, że w dobie technologii bezprzewodowej... - No przecież odbiornik będzie umieszczony nawet w oponie, a przycisk "power" może trzymać dyrektor sportowy danego teamu. W odpowiednim momencie, siedząc wygodnie w swoim samochodzie naciśnie guziczek, a lider jego zespołu po prostu odjedzie od peletonu - tłumaczy anonimowy informator "Gazzetty". - Idąc dalej tym tropem, taki guzik można nacisnąć nawet będąc kilkaset kilometrów od miejsca rozgrywania wyścigu. To jest nie do wykrycia.

Marek Bobakowski



Zobacz wideo: Lewandowski: karny? W Bundeslidze to ja podejdę

{"id":"","title":""}

Źródło: TVP S.A.

Źródło artykułu: