Rafał Majka: Ciągle się rozwijam, przede mną przynajmniej kilka dobrych sezonów

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski

Czy w szkole był mocny z matematyki? Co woli: kawę czy colę? Czy inaczej rozegrałby wyścig olimpijski w Rio de Janeiro? Czy czyta komentarze internautów? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziesz w rozmowie z najlepszym polskim kolarzem.

Zmiana zespołu, planowana rola lidera podczas Tour de France, presja związana z faktem, że jest się medalistą igrzysk olimpijskich. To będzie bardzo ważny (o ile nie przełomowy) sezon dla Rafała Majki. Dobrze więc, że polski kolarz dobrze rozpoczął starty w 2017 roku, zajmując siódme miejsce podczas jednego z wyścigów na Majorce (Trofeo Andratx).

WP SportoweFakty: Zacznę nietypowo. Spójrzmy kilkanaście lat wstecz. Czy matematyka i fizyka były pana ulubionymi przedmiotami w szkole?

Rafał Majka: Nie. Od początku uwielbiałem wychowanie fizyczne. To podczas zajęć z tego przedmiotu czułem się najlepiej. Jakby to powiedzieć korporacyjną nowomową: od początku byłem sfokusowany na sport. A dlaczego pan pyta?

Obecne kolarstwo jest bardzo mocno oparte na technologii. Wiem to nawet, jako kolarz-amator, który od czasu do czasu pokonuje mniejsze lub większe odległości na rowerze szosowym. Nawet niezbyt skomplikowany licznik podaje sporo danych matematycznych. Podczas wyścigu musi pan kontrolować odpowiedni poziom mocy, analizować pozostały dystans, przekrój trasy, itd. Sporo tego.

- Od tego mamy cały sztab trenerski. To oni dokładnie analizują dane z naszych komputerów, obserwują nie tylko postawę podczas wyścigu, ale również postępy w treningach. Reagują odpowiednio dokładając lub zmniejszając obciążenia. Wykonują bardzo czasochłonną pracę na liczbach. Pracę niewidoczną na co dzień dla kibica.

ZOBACZ WIDEO Od dziecka marzył o tym, żeby zostać kapitanem

A podczas samego wyścigu?

- Jesteśmy cały czas w kontakcie z naszym dyrektorem sportowym. "Na słuchawkę" podaje nam najważniejsze informacje: jakie są odstępy czasowe między poszczególnymi grupami, gdzie na trasie czają się na nas niebezpieczne punkty, kiedy mamy zaatakować, itd. Podczas ciężkich etapów to bardzo ważne. Człowiek jest tak zmęczony, że czasami ma problem ze optymalną analizą wyników, które widzi na wyświetlaczu komputera rowerowego.

Doszliśmy do bardzo ważnego momentu. Wielu uważa, że taki ciągły kontakt kolarza z dyrektorem sportowym zabija emocje. Kolarstwo np. podczas Tour de France często przypomina "szachy". Najlepsze ekipy pilnują się do samego końca, aby tylko ich liderzy za dużo nie stracili. Nawet Czesław Lang, z którym kiedyś o tym rozmawiałem, jest zdania, że można spróbować ograniczenia takiego kontaktu na linii kolarze-dyrektor. Co pan na to?

- Patrzę nieco z innej strony, z pozycji kolarza. Mając słuchawkę w uchu czuję się o wiele bezpieczniej. W razie jakichkolwiek problemów mogę liczyć na pomóc mojego teamu. Wypadek, kraksa, potrzeba nagłej pomocy - team natychmiast zareaguje. Mam więc komfort psychiczny. Bez kontaktu z dyrektorem sportowym mogłoby dojść do nieprzewidzianych sytuacji, które byłyby zagrożeniem dla zdrowia, czy nawet życia zawodnika. Dlatego jestem zwolennikiem pozostawienia łączności radiowej w zawodowym peletonie.

Brązowy medal z Rio de Janeiro zajmuje specjalne miejsce w jakże bogatej kolekcji sportowych trofeów?

- Oczywiście, że ma swoje, wyjątkowe miejsce. To jeden z najważniejszych momentów w moim życiu. Wspomnienia z igrzysk olimpijskich pozostaną już na zawsze w mojej głowie. Do dzisiaj na samo wspomnienie zaczynam się uśmiechać.

To zatrzymajmy się jeszcze przy tym jakże morderczym wyścigu. Czy - znając już jego przebieg - coś by pan zmienił w swojej taktyce? Coś można było zrobić lepiej?

- Nie. Wiem, że dałem z siebie 100 procent. Miałem naprawdę bardzo dużo szczęścia, że nie leżałem razem z Sergio Henao i Vicenzo Nibalim w kraksie. Bardzo dużo! Z drugiej strony, miałem pecha, że goniący mnie Greg Van Avermaet i Jakob Fuglsang byli naprawdę mocni. Podsumowując, nie ma co wracać do przebiegu tego wyścigu. Skończyło się brązowym medalem i jestem z tego dumny. Nie mam poczucia, że coś przegrałem.

Medal IO to było jedno z pańskich marzeń. Drugie to zwycięstwo w Tour de France.

- Tak, pewnie nie jestem osamotniony w takich marzeniach (śmiech). Każdy kolarz marzy o wygranej w klasyfikacji generalnej Wielkiej Pętli. Ciągle się rozwijam, przede mną jeszcze przynajmniej kilka dobrych sezonów. Będę robił wszystko, aby - po Rio - osiągnąć sukces w TdF. To mój cel.

Wielu fachowców twierdzi, zwłaszcza po szalonym Giro 2016, że TdF jest przereklamowany, nudny, wcale nie najtrudniejszy. Jak pan odbiera takie argumenty?

- Tour de France to Tour de France i nic tego nie zmieni. Największy, najbardziej prestiżowy, najtrudniejszy wyścig świata.

Czego potrzebuje Rafał Majka, aby wygrać TdF? Nie mówię o szczęściu, trafieniu z formą, ale typowo sportowych umiejętnościach.

- Muszę poprawić jazdę indywidualną na czas. I nad tym właśnie pracuję w nowym zespole. Poprawiamy pozycję, myślimy nad nowymi rozwiązaniami, ćwiczymy i ćwiczymy.

Przed zeszłorocznym Giro d'Italia trenował pan na Cyprze. Potem między wierszami mówiło się, że to nie było jednak optymalne rozwiązanie. Góry na tej wyspie były po prostu za niskie. Gdzie będzie się pan przygotowywał do Tour de France?

- Tym razem wybraliśmy o wiele wyższe góry. Mam zaplanowany obóz w Sierra Nevada.

Ile dni w całym 2017 roku spędzi pan w domu, w Zegartowicach? 20? 30?

- Chyba trochę więcej. Tak do końca nie znam jeszcze planów startowych. Nie wiem, czy pojadę Vueltę. To wszystko okaże się po TdF. Zobaczymy, jak będę się czuł, jak szybko regenerował. Ale oczywiście ma pan rację, życie kolarza, podobnie jak innych sportowców, nie jest łatwe. To życie na walizkach.

[b]

Jak radzi pan sobie podczas długich wyjazdów? W jaki sposób kontaktuje z najbliższymi? Używa pan laptopa, tabletu czy telefonu?[/b]

- Jestem tradycjonalistą i korzystam głównie z telefonu. Po prostu dzwonię i rozmawiam z rodziną. To bardzo mi pomaga, szczególnie w ciężkich momentach, gdy człowiek ma już wszystkiego dość.

Podczas wyścigów wchodzi pan w internet i czyta komentarze ekspertów, dziennikarzy, kibiców?

- Internet to okno na świat, coś fantastycznego. Jednak czasami przysparza człowiekowi stresu. Dlatego różnie z tym bywa. Ogólnie, nie jestem zagorzałym fanem nowych technologii. Często wolę mieć wolny czas tylko dla siebie. Wyciszyć się, posłuchać muzyki, albo po prostu pożartować z chłopakami z zespołu. To też bardzo ważne dla jedności teamu.

Kolarze generalnie kochają dobrą kawę oraz pepsi lub coca-colę. Należy pan do tej grupy?

- O, tak. Kawa jest bardzo ważna dla kolarza. Co do coli... Odżywianie i nawadnianie jest bardzo ważne dla profesjonalnego sportowca. Uważam na to, co i kiedy jem, piję. Nie pochłaniam bez opamiętania słodkich napojów gazowanych. Czasami podczas wyścigów się zdarza, tutaj nie przeczę. Wracając do głównego pytania, kawa - tak, cola - czasami.

Ostatnio Maciej Bodnar pokazał kibicom na Twitterze stan licznika po jednym z treningów. Siedem godzin jazdy, ponad 200 kilometrów. Zdjęcie zrobiło wrażenie. Pamięta pan swój najdłuższy trening?

- Jest tego tyle, że nie mam w głowie konkretnego treningu. Kolarze, jako sportowcy bazujący na wytrzymałości, muszą spędzać wiele godzin na rowerze.

Od kilku tygodni pracuje pan z nowym dyrektorem sportowym. Jak ocenia pan Ralpha Denka?

- On kocha kolarstwo, szaleje na jego punkcie, ale przy okazji jest bardzo solidnym facetem. Naprawdę imponuje mi, co zrobił w ostatnich latach ze swoją ekipą. Jak doprowadził ją do World Touru. Należą mu się ogromne słowa szacunku.

W poprzednim zespole (Tinkoff) mówiliście czasami po rosyjsku, czasami po angielsku, często po polsku. Jak jest w Borze?

- Takim "urzędowym" językiem jest oczywiście angielski. Jednak jest sporo słowiańskich dusz, więc czasami swobodnie mówimy po polsku, albo mieszanką polsko-słowacką.

Rozmawiał Marek Bobakowski

Źródło artykułu: