Menadżer grupy Konica Minolta zaczął nerwowo targać włosy. Właśnie dowiedział się, że ma godzinę na zgłoszenie zespołu do najbardziej prestiżowego wyścigu w Republice Południowej Afryki, a w składzie wciąż brakuje mu jednego nazwiska. Jego faworyt David George nie odbiera telefonu. W słuchawce brzmi głucha cisza.
Robertson ma w szufladzie jeszcze jedno CV, ale jego treść nie rzuca na kolana. 21-latek, absolwent ekonomii. Wcześniej podczas rozmowy sprawia wrażenie błyskotliwego, inteligentnego. Ma jednak istotną wadę: brak osiągnięć.
Czas ucieka, zegar tyka. Nie można dłużej czekać. Wreszcie Robertson ciska telefonem o stół i wpisuje na listę startową żółtodzioba. "Christopher Froome". Jeszcze nie wie, że za kilka lat będzie miał niezłą historię do opowiedzenia.
Zygzakiem po sławę
Historie o bohaterach z przypadku zawsze trącą banałem; każą zatrzymać się i zastanowić nad tym, ile w legendzie jest prawdy, a ile fantastycznej oprawy. Robertson zapewnia mnie, że jego fabuła nie ma ani grama fikcji. 3-krotny zwycięzca Tour de France drogę na szczyt zaczął przez przypadek.
ZOBACZ WIDEO Kochanowski: Masłowski sparodiuje Hajtę z przyjemnością
Dorastał na kenijskiej wsi. Hodował pytony, ścigały go hipopotamy. Kiedy miał 6 lat, jego rodzice się rozwiedli. Rower był drogą do wolności i niezależności. Na poważniejsze jeżdżenie namówił go David Kinjah, a młodzieńcze treningi na dużych wysokościach zaprocentowały w późniejszych latach kariery.
Podczas pierwszego dnia z Koniką Froome trafił na trening, podczas którego wszyscy zawodnicy dostali wysłużone, 10-letnie rowery. - Różnie im szło, a on właściwie jechał zygzakiem. Załamałem się! - wspomina Robertson, który dziś na TdF jest kierowcą Skody. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do agenta młodego kolarza i powiedział mu wprost: - Jesteś dobry, masz nosa do młodych. Ale ten w ogóle nie umie jeździć na rowerze!
Tydzień później podczas treningu na podjeździe Froome wlókł się w ogonie grupy. Menadżer miał dość. Podjechał, krzyknął: "F***, ride!". I 21-latek tak poszedł pod górę, że zostawił kolegów daleko w tyle.
Pionier epoki
Początki w zawodowym peletonie miał równie trudne. Na jednym z pierwszych wyścigów złapał gumę i został za główną grupą; samodzielnie zdołał jednak dogonić peleton i... zwyciężyć. Innym razem miał trzy defekty podczas jednego etapu, ale dojechał do mety. Kilka dni później znowu wygrał.
Podejściem wyprzedził epokę, chciał robić wszystko na 100 procent. - Zawsze miał mnóstwo pytań, kwestionował niemal każdą decyzję. Interesował się, dociekał. Dlaczego trenujemy tak, a nie inaczej? Dlaczego do obiadu jest chleb, a nie ryż albo kuskus? I kiedy inni stali w miejscu, on rósł w oczach - opowiada Robertson.
Zawsze był wycofany. Stronił od zabaw, w grupie przyjmował rolę outsidera. Najważniejsza była dla niego praca, nie liczyło się nic więcej.
Kiedy jechał na indywidualny trening, miał założony konkretny plan. Nic nie mogło go od niego odwieść.
Robertson: - Taśmą przyklejał banany do ramy. Mówiliśmy mu: Chris, przecież możesz się zatrzymać w knajpce i coś zjeść! A on odpowiadał tylko: muszę przejechać tyle i tyle, na takiej a takiej mocy. Nie mam czasu na postój.
Swój do swego
Zawsze pojmował kolarstwo jako naukę ścisłą. Jego przeznaczeniem było więc trafić do Team Sky, pod skrzydła technokraty Davida Brailsforda. To był 2010 rok. Trzy lata po podpisaniu pierwszego zawodowego kontraktu Froome przeniósł do najambitniejszej drużyny na świecie i kilkanaście miesięcy później dojechał na drugim miejscu do mety Vuelta a Espana.
Gwiezdny czas zaczął już chwilę później. Najpierw zwycięstwo w TdF dał na tacy koledze z drużyny Bradleyowi Wigginsowi, a później wygrał trzy z czterech kolejnych edycji. Jednej nie ukończył, przeszkodził pech.
Moczem w lidera
Froome dominuje, więc jest też na celowniku. Jak cały Team Sky. I skarżącym trudno się dziwić - jeżeli najbogatszy zespół peletonu działa w tajemnicy przed światem, hołduje regule "marginal gains" (szukanie minimalnych przewag w każdym elemencie: od żywienia, przez sprzęt po zdrowy sen) i osiąga niezwykłe wyniki to naturalnym jest, że nieżyczliwi węszą spisek.
Dwa lata temu jeden z kibiców rzucił w niego kubkiem z moczem krzycząc: "koksiarz!". Kilka dni później inny go opluł. W kolarstwie trwało przesilenie, dominowały złe emocje. Dziennikarz "The Times" nazwał tamtą edycją wyścigu "toksyczną i pozbawioną emocji".
Froome pierwszy raz wygrał TdF kilka miesięcy po tym, jak Lance Armstrong przyznał się do stosowania dopingu. Już w trakcie tamtego wyścigu telewizja France 2 wyciągnęła z kapelusza naukowca Pierre'a Salleta który dowodził, że moc osiągnięta przez Brytyjczyka podczas podjazdu pod La Pierre-Saint Martin (7,04 w/kg) była porównywalna do osiągów "nakoksowanych" Armstronga oraz Jana Ullricha.
Team Sky zareagował błyskawicznie, zarzucił oponentom błędy w obliczeniach. Ich zdaniem moc Froome'a wynosiła 5,78 kg/w. A lekarz zespołu Tim Kerrison oznajmił: - Szczerze? Chcielibyśmy jako team, aby Chris jechał podczas górskich etapów z mocą ponad 6 watów. Lekko nas rozczarował.
Wiecznie czysty
W 2016 roku na celownik wzięła go Francuska Agencja ds. Walki z Dopingiem. Trwało śledztwo dotyczące dopingu mechanicznego. Śledczy niczego Froome'owi nie udowodnili.
Rok wcześniej Brytyjczyk, by złagodzić objawy astmy, mógł podobno poddać się legalnej terapii środkami wpisanymi na listę zakazanych (reguły TUE). Odmówił. A później wyjaśniał, że z powodów moralnych nie chciał robić takich rzeczy w ostatnim tygodniu Tour de France.
Według "Guardiana" Froome ma 80 kontroli dopingowych w ciągu roku. Kiedyś zdarzył mu się dzień, kiedy był badany 3 razy. Zawsze był czysty.
Autor na Twitterze: