Nieustępliwy Kwiato
"Jeśli chodzi o moich obecnych rywali w peletonie, to od samego początku moja kariera przeplata się z karierą Michała Kwiatkowskiego. Gdy mieliśmy po 17 lat, obaj wzięliśmy udział w mistrzostwach świata juniorów w Meksyku. On reprezentował Polskę, ja - Słowację. Rok później Michał wygrał jazdę na czas w Cape Town, a ja wywalczyłem srebrny medal w wyścigu przełajowym. Na kogoś o tak wątłej budowie ciała, Kwiato dysponuje niesamowitą siłą i odpornością. W początkowym okresie mojej kariery nie radziłem sobie na dłuższych dystansach, a Kwiato - mój rówieśnik -w wieku 24 lat wygrał chyba najdłuższy z wyścigów, czyli mistrzostwa świata w kolarstwie szosowym.
Już wcześniej tamtej wiosny pokonał mnie w Strade Bianche, wyprowadzając atak, na który nie byłem w stanie skutecznie odpowiedzieć. Jest ostatnim zawodnikiem, który nosił przede mną tę wspaniałą tęczową koszulkę. Potrzeba kogoś naprawdę odważnego, żeby zaryzykować stwierdzenie, że Kwiato już nigdy jej nie odzyska. Michał jest również zwycięzcą prawdopodobnie najlepszego wyścigu, w jakim brałem udział. Mam na myśli tę edycję Mediolan–San Remo, w której odstawiłem peleton na Poggio, ale nie udało mi się zgubić ani jego, ani Julian Alaphilippe'a. Kwiato wygrał z nami w niesamowitym trzyosobowym sprincie na Via Roma. Jego naprawdę nie można bagatelizować. Nie ma chyba takiego wyścigu, o którym można by z góry powiedzieć, że Michał na pewno go nie wygra”
Ten „nieznośny” Michał Kwiatkowski
„Czułem się świetnie i sądziłem, że wystarczy to do zwycięstwa. Zgadnij jednak, co się stało. Znów dał znać o sobie mój dobry znajomy, nieznośny Michał Kwiatkowski w swojej nowej koszulce Sky z tęczowym kołnierzykiem i rękawkami. Ej, bez żartów, Julian Alaphilippe też tam jest? Co trzeba zrobić, żeby w końcu wygrać ten wyścig? Cóż, nie pozostało mi nic innego jak pokonać ich w sprincie. Gdybym wygrał ten sprint, napisałbym tu, że był to najwybitniejszy sprint w historii kolarstwa, ale go nie wygrałem. Co nie zmienia faktu, że to był cholernie dobry sprint. Tak się niestety złożyło, że przyszło mi ten sprint rozprowadzić. W pierwszej trójce cały czas wymienialiśmy się pozycjami. Nie mieliśmy wyboru, bo reszta deptała nam po piętach. Z dzisiejszej perspektywy dochodzę do wniosku, że pracowałem wtedy odrobinę za mocno.
Gdy wjechaliśmy do miasta, oczekiwałem zmiany od któregoś z moich rywali, ale oni już schowali się za moimi plecami w oczekiwaniu na sprint. Mocno zaatakowałem z przodu, żeby Kwiato i Alaphilippe nie mogli wyskoczyć mi zza pleców. Wyrobiłem sobie nawet małą przewagę, ale do mety było jeszcze daleko, a ja czułem, że cały czas odrabiają. Na metę wpadliśmy niemal równo. W próbie wyrzucenia roweru do przodu Kwiato i ja nawet lekko się zderzyliśmy, ale udało nam się nie upaść. Komentatorzy nie wiedzieli, kto wygrał, ale ja wiedziałem: Kwiato. Trafił idealnie. Jeden z moich największych rywali pojechał naprawdę świetnie. Może jest tak, że wolę przegrać fantastyczny wyścig niż wygrać nudny. Może, nie wiem tego na pewno, wiem za to coś innego: ten wyścig był fantastyczny”.
Pieśń pochwalna na cześć Szmyda
W życiu zawodowego kolarza jednym z najtrudniejszych elementów jest konieczność negocjowania co roku warunków kontraktu, gdy przez minione 12 miesięcy harowało się na jak najlepsze wyniki. Potem przychodzi wrzesień, dyrektor zespołu spogląda na kartkę papieru i mówi: „Taaaak, za dużo to tu nie widzę”. To takie nie fair, czysty absurd. Wszyscy wiedzą, że to nie jest fair, wszyscy na to narzekają, a potem rok w rok biorą w tym udział. Koleś, który całe lato chował się za innymi, a potem jednego leniwego, upalnego dnia w Tour de France załapał się do ucieczki i zebrał worek punktów do klasyfikacji UCI, bo wyprzedził w sprincie jakiegoś 40-latka na mecie w Montpellier albo Carpentras, w kontrakcie na kolejny rok dostaje dodatkowe „0”.
Tymczasem jego zespołowy kolega, który przez całe trzy tygodnie osłaniał lidera zespołu od wiatru, ciągnął go na Mont Ventoux i na Tourmalet, co pół godziny cofał się do samochodu serwisowego po bidon z wodą, oddawał liderowi swój rower, gdy temu nawaliły przerzutki, i co wieczór padał do łóżka kompletnie wyczerpany, zostaje z niczym, bo nie ma na koncie żadnych punktów. Całe to wprowadzenie ma na celu tylko to, żebyś się nie martwił, jeśli nigdy nie słyszałeś o polskim kolarzu o nazwisku Sylwester Szmyd. Gdybym napisał tu, że przez 17 lat zawodowej kariery jeździł w najlepszych zespołach, ale ma na koncie tylko jedno etapowe zwycięstwo w Dauphiné, pewnie pomyślałbyś, że silę się tu na jakieś pochwały i nie do końca zasłużone komplementy. Nic bardziej mylnego. Zastanów się przez chwilę, jak dobrym domestique musiałbyś być, żeby dla dobra zespołu całkowicie odsunąć na bok własne marzenia o podium, żeby w zasadzie zawsze samemu pozbawiać się szans na zwycięstwo, mimo że twoje nazwisko niemal zawsze figuruje w składzie ekipy na wyścig, miesiąc po miesiącu, sezon po sezonie i to w kolejnych teamach takich jak Liquigas, Lampre Merida czy Movistar Estudiantes.
Każda z tych ekip uważa, że bez ciebie sukces nie byłby możliwy. Niezawodni pomocnicy do jazdy w górach to absolutna rzadkość i dobry zespół umie kogoś takiego rozpoznać. Alejandro Valverde i Nairo Quintana od razu wiedzą, że na kimś takim mogą polegać. Gdy przeszedłem na zawodowstwo, Sylwester jeździł w Liquigas. Uważałem, że jest najlepszy. Nigdy się nie skarżył, nigdy niczego nie kwestionował, dzień w dzień po prostu robił swoje. Do tego naprawdę potrafił się wspinać. Patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, że to łatwizna. Jego cienkie nogi i blada polska karnacja powodowały, że wyglądał jak wstążka makaronu na rowerze, gdy pędził pod górę i niknął w oczach. Do tego miał najfajniejszą ksywę w całym kolarstwie. Gdy był początkującym zawodowcem, jeździł w Mercatone Uno jako pomocnik legendarnego Marco Pantaniego. Prowadził po przełęczach całej Europy prawdopodobnie najlepszego górala, jakiego kiedykolwiek widział świat. W kolejnych sezonach, gdy jego kolejni zespołowi koledzy kończyli kariery, Sylwester podpisywał się na kolejnych kontraktach. Pantani okazał się być bohaterem tragicznym, zszedł na niewłaściwą drogę, która doprowadziła go do śmierci.
Pewnego dnia, ktoś z jego włoskich kolegów z ekipy, który też odwiesił już buty kolarskie na kołku, powiedział do niego: „Hej, Sylwester, jesteś ostatnim z nas. Jesteś ostatnim partnerem Pantaniego, który jeszcze jeździ. Jesteś Ostatnim Gregario”. Ostatni Gregario. Gdyby zrobili film pod takim tytułem, kina byłyby przepełnione. Sylwester przez wiele lat był moim sąsiadem, mentorem i kolegą treningowym, a teraz oficjalnie został moim osobistym trenerem. Tyle że Ostatni Gregario nie zamierza palić fajek za kółkiem samochodu serwisowego… Nie znosi tego, że nie może z nami jeździć w wyścigach. Gdy stajemy na starcie, jego dosłownie nosi. A ten jeden wygrany przez niego etap? Jego meta była zlokalizowana na Mont Ventoux. Jeśli masz już coś zrobić tylko jeden raz, to zrób to porządnie.
Fragmenty pochodzą z książki Petera Sagana „Mój świat”, która ukazała się 3 kwietnia nakładem Wydawnictwa SQN.
ZOBACZ WIDEO Czy polscy żużlowcy są traktowani po macoszemu?