Wakacje 2020. Wystarczy jeden krok, aby stracić życie

Pół metra za daleko i ciało znika pod wodą. Na wszystko patrzą siostra i brat. A ojciec powtarzał, że na żwirowniach jest niebezpieczniej niż im się wydaje. Teraz już wiedzą. - Trudno znaleźć słowa, aby opisać tę tragedię - mówią ratownicy medyczni.

Dawid Góra
Dawid Góra
praca ratowników medycznych East News / Lukasz Solski / Na zdjęciu: praca ratowników medycznych
Artykuł z cyklu "Bezpieczne wakacje". Sprawdzamy, czy Polacy potrafią spędzać wolny czas na sportowo, zachowując podstawowe zasady bezpieczeństwa. 

Czerwiec, 2013 r. Żwirownia w Malerzowicach koło Opola. Grupa przyjaciół z miejscowości oddalonej o 30 km bawi się na brzegu. Rozmowy, śmiech. Co jakiś czas kilku uczestników imprezy brodzi w wodzie.

Ok. godziny 18.00 trzech młodych mężczyzn wchodzi nieco dalej. Woda przykrywa coraz większą część ciała. Nagle dwóch 18-latków zupełnie znika pod powierzchnią. Ich koledze udaje się wydostać na brzeg. Dezorientacja. Moment ciszy.

Teraz alarm. Telefon. Na miejsce przyjeżdżają straż pożarna, policja i pogotowie.

ZOBACZ WIDEO: Liga Mistrzów. Jacek Krzynówek trzyma kciuki za Lewandowskiego. "To jeden z ostatnich momentów na zdobycie tytułu"
Tylko stwierdzić zgon

- Żwirownie mają bardzo nieregularne dno. Wystarczy kilka kroków, aby wpaść w miejsce, gdzie głębokość wynosi kilkanaście metrów. To trudna sytuacja nawet, jeśli ktoś umie pływać. Zresztą często amatorscy pływacy tak naprawdę potrafią tylko utrzymać się na powierzchni. Kiedy wpadają głębiej, nie są w stanie się uratować - tłumaczy Ireneusz Szafraniec, ratownik z powiatu nyskiego, prezes elekt Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Ratowników Medycznych.

Pogotowie przez kilkanaście minut zostaje na miejscu. Wreszcie odjeżdża do kolejnego wezwania, bo po 18-latkach zaginął ślad. Po kilku godzinach ratownicy wracają na miejsce tylko po to, aby stwierdzić zgon.

Świadkami śmierci jednego z chłopaków są jego siostra i brat. Nic nie mogli zrobić. Przyjeżdża matka 18-latka. Ojca nie ma, bo niedawno przeszedł zawał serca. Nie przeżyłby drugiego. Potem siostra opowie policji, że ojciec za żadne skarby nie chciał ich puścić na żwirownię.

- Krzyk, rozpacz. Trudno znaleźć słowa, aby to opisać. Szok matki był tak duży, że po wyłowieniu zwłok syna to ona potrzebowała pomocy. Musieliśmy wdrożyć farmakoterapię. Stan matki poważnie zagrażał jej zdrowiu - opowiada Szafraniec.

Pokaż język

Sierpień, 2020 r. Późny piątkowy wieczór. Ścieżka rowerowa. Szeroka, równa. Jak większość w Warszawie. Żadnych skrzyżowań, zakrętów, przejść dla pieszych. Długi prosty odcinek. Dwaj dwudziestoparoletni rowerzyści jadą naprzeciwko siebie. Zapewne zaraz się wyminą. Co złego może się wydarzyć?

Nagle rozpruwające ciszę trzask i krzyk. Uderzenia ciał o podłoże, kilka metrów szorowania skórą po asfalcie. Znowu krzyk. Potem już tylko metaliczny dźwięk kołyszącego się łańcucha i spojrzenia rowerzystów, którzy patrzą się na siebie nie mając pojęcia, co właśnie się stało. Na głowach nie mają kasków.

Jeden z przechodniów widzi krew i błędny wzrok mężczyzn. Dzwoni na pogotowie.

- Prędkości rozwijane przez rowerzystów są zdecydowanie mniejsze niż te osiągane przez samochody, ale ci pierwsi nie mają zderzaków, karoserii itd. Cała siła wypadku przekłada się bezpośrednio na ciało. Obrażenia często mogą być tragiczne - tłumaczy Bartosz Komsta, ratownik medyczny pracujący w stolicy.

Bartek ma zaledwie 25 lat i niewielki staż, ale wie, że to nie mógł być przypadek. Po próbie zebrania wywiadu medycznego i wysłuchaniu bełkotu rowerzystów szybko udaje się ustalić, że obaj są pijani. Z relacji świadków wynika, że jeden z nich podczas jazdy dodatkowo był wpatrzony w telefon.

Zaczyna się błaganie o zaopatrzenie powierzchownych ran na miejscu i zakończenie interwencji medycznej. Na to jednak nie ma szans. Obrażenia mężczyzn są na tyle rozległe, że do drugiego rowerzysty musiała przyjechać druga karetka. Urazy głowy wymagają szerszej diagnostyki w szpitalu. Ratownicy medyczni zabierają obu rowerzystów na SOR.

- To normalne, kiedy ktoś jest pod wpływem. Każdy wypadek zawsze ma winowajcę. Ludzie boją się odpowiedzialności za spowodowanie zdarzenia będąc pod wpływem alkoholu lub środków odurzających. Tym bardziej, jeśli u któregoś z uczestników dojdzie do poważnego uszczerbku na zdrowiu wymagającego dłuższej hospitalizacji. Wtedy sprawą musi zainteresować się policja. W tym przypadku tak absurdalnie brzmiącą sprawą, jak czołowe zderzenie pijanych rowerzystów na prostej i pustej ścieżce - zaznacza Komsta.

Kolejne wezwanie. Też sierpień i też do rowerzysty. 32-latek zgłasza dyspozytorowi duszności i zawroty głowy. Czeka na przystanku.

Komsta przyjeżdża na miejsce. Widzi dwóch mężczyzn. Jeden siedzi z twarzą w dłoniach, drugi stoi i pokazuje palcem na kolegę. Obaj w profesjonalnym stroju kolarskim. Imponująca muskulatura. Obok drogie, klasowe szosówki.

Rowerzysta wstaje, samodzielnie podchodzi do karetki.

- Panowie, duszno mi. Jakby coś siedziało w gardle. Nie mogę nabrać powietrza. Do tego kręci mi się w głowie. Ogólnie czuję się słabo, a nie przejechaliśmy więcej niż zazwyczaj.

- Choruje pan na coś? Przyjmuje leki? - pyta Komsta.

- Nie.

- Jest pan krótko po jakimś zabiegu, operacji?

- Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem u lekarza.

Pomiar podstawowych parametrów. Wszystkie wyniki w normie. Może poza nieco przyspieszonym tętnem, ale w sytuacji stresowej i po wysiłku kolarskim to nic dziwnego.

Sytuacja się komplikuje. Mężczyzna to okaz zdrowia, a coś musi być powodem gorszego samopoczucia, osłabienia i duszności.

Nagle Bartka olśniewa: - Proszę pokazać język.

Mężczyzna wykonuje polecenie. I wszystko staje się jasne.

- Język i śluzówka były zupełnie suche! Okazało się, że panowie do godz. 12.00 przejechali 60 km. Na pytanie, ile wypili płynów, odpowiedzieli, że jakieś pół litra. I to w okolicach południa, gdy słońce parzy najbardziej! Zdrowy człowiek w takie upały powinien wypić co najmniej dwa litry płynów, ale to za mało dorzucając do tego taką aktywność fizyczną! Rozpoznaliśmy zaburzenia wodno-elektrolitowe. Pan był odwodniony. Na miejscu uzyskaliśmy dostęp dożylny, podłączyliśmy płyny i zabraliśmy pacjenta do szpitala na szerszą diagnostykę - wspomina Komsta.

Ratownik dodaje, że odwodnienie jest częstą przyczyną wzywania pogotowia w okresie letnim. Organizm nie zawsze alarmuje i wzmaga pragnienie, tymczasem wody w organizmie z minuty na minutę ubywa. Nawet jeśli nie chce nam się pić, należy pamiętać o przyjmowaniu płynów. Najlepiej parę łyków co kilka-kilkanaście minut. Trzeba się po prostu zmuszać.

Niepokojącymi i łatwo zauważalnymi objawami odwodnienia są wspomniana suchość w ustach i brunatny bądź pomarańczowy kolor moczu. To objawy, które może zaobserwować każdy z nas.

Stres, niskie wynagrodzenie i magnes

- Kiedyś główną przyczyną obrażeń podczas wypadków był brak kasku. Pamiętam zgłoszenie do zdarzenia na schodach przy sklepie. Młody mężczyzna jeździł na rolkach, upadł i uderzył głową o beton. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, stwierdziliśmy poważne obrażenia i ciężki stan poszkodowanego. To zresztą standardowa sytuacja. Zapamiętałem ją tylko dlatego, że rolkarz powtarzał nam chyba z dziesięć razy, że jest studentem socjologii. Jak widać wykształcenie nie chroni przed lekkomyślnością - kwituje Jarosław Zapała, były ratownik medyczny z Radziszowa. W karetce i jako dyspozytor w podkrakowskiej Skawinie przepracował 17 lat.

Zapała podkreśla, że obecnie prawie każdy rowerzysta i rolkarz ma na sobie kask. Często również dodatkowe ochraniacze na łokcie i kolana. Społeczeństwo robi się coraz bardziej świadome zagrożeń.

- Wielu ludzi oglądało testy z arbuzem w internecie. Są bardzo sugestywne. Wiele osób po zobaczeniu takiego filmiku decyduje o zakupie kasku i używaniu go podczas przejażdżek - zaznacza były ratownik.
Niezmiennie wśród przyczyn wypadków w lecie króluje alkohol i brawura. Zapała twierdzi, że w tych aspektach zmian nie widać.

- Myślę, że ok. 20 proc. interwencji to wydarzenia, które miały miejsce po spożyciu. Szczególnie w piątki i soboty. Oczywiście potem każda z ofiar powtarza, że wypiła jedno, maksymalnie dwa piwa, ale to oczywista brednia. Do dziś pamiętam, jak w Libertowie obok Skawiny pijany pan bez kasku pruł rowerem z górki. Prędkość olbrzymia. Nie mogło się to skończyć inaczej - wjechał prosto w latarnię. Cudem przeżył - kręci głową Zapała.

Ratownik do dziś opowiada o pracy w pogotowiu z nostalgią. Była piekielnie stresogenna, niskopłatna, a w dodatku narażała na kontakt z pijanymi agresorami, ale miała w sobie dziwny magnes, który nie pozwalał odejść.

- Lubiłem aktywność, pomaganie innym. Oczywiście po czasie to staje się rutyną, ale świadomość odpowiedzialności pozostaje. Pasja była przez cały czas, chowała się tylko na chwilę w czasie akcji, kiedy człowiek działał jak robot. Czułem się potrzebny, nasiąkłem tym. Pogotowie traktowałem jak swój drugi dom, a kolegów jak drugą rodzinę - wyznaje Zapała. - To były czasy, kiedy wprowadzano dyspozytornie tylko w dużych miastach. Pracujący tam ludzie nie znali nas ani naszych pacjentów, nie znali specyfiki terenu. System komputerowy był wadliwy, zdarzały się nawet pomyłki adresów. Obecnie technologia jest sprawna, a przecież będzie jeszcze lepsza. Mimo tego część moich kolegów-ratowników tęskni do czasów, kiedy wystarczyło podać adres czy nazwisko, aby było jasne, czego można się spodziewać po wezwaniu.

Praca: ratowanie życie. Wynagrodzenie: 2800 zł netto

- Podczas akcji niejednokrotnie przeżywamy ogromny stres, ale najważniejsze jest to, jak zareagujemy, więc musimy odsunąć go na bok. Nie możemy myśleć o sobie, tylko o tym, jak zakończyć akcję z pozytywnym efektem. Ale nie wszystkich udaje się uratować. Młodsi ratownicy często nie dają sobie z tym rady i wcześnie kończą z zawodem. Jednym z powodów jest fakt, że nadal nie mamy w pełni zapewnionej opieki psychologicznej. Łatwo się zniechęcić - konkluduje Ireneusz Szafraniec.

Do tego dochodzą reakcje poszkodowanych bądź ich otoczenia. Trzy lata temu w Skawinie mężczyzna bez powodu zaatakował ratowników medycznych i zdemolował ambulans. W sierpniu tego roku na weselu w Świdwinie grupa pijanych weselników pobiła personel karetki. Kopano ich, nawet gdy pomagali poszkodowanej kobiecie.

- Widziałem zdjęcia. To nie były lekkie popchnięcia. Z ratowników zerwano ubranie i kopano z całej siły. Pracownicy pogotowia bali się o własne zdrowie, a nawet życie. Jeszcze niedawno nam klaskano za zaangażowanie podczas pandemii koronawirusa, a teraz zdarza się, że jesteśmy wypraszani z osiedli jako roznosiciele choroby. Oczywiście takie przypadki są w mniejszości, ale ważne, aby ich sprawcy byli surowo karani. Napaść na ratownika medycznego jest napaścią na funkcjonariusza publicznego. Za pobicie powinno być bezwzględne więzienie, a nie grzywna czy kara w zawieszeniu - grzmi Szafraniec.

Jedynym, co przyciąga do tej pracy, jest chęć niesienia pomocy człowiekowi oraz pasja która rodzi się już w trakcie wykonywania zawodu. Ratownicy medyczni nie mają możliwości awansu poza tym, że po pięciu latach pracy zostają starszymi ratownikami. Czasami dostają niewielką podwyżkę. Następnego awansu nie będzie. Chyba że w trakcie pracy ukończą kolejne studia, np. na wydziale lekarskim lub przekwalifikują się na pielęgniarza czy pielęgniarkę.

Nie ma też mowy o pracy dla samych pieniędzy. Życie ludzkie w Polsce jest bowiem wyceniane bardzo nisko.

- Zarobki ratowników są zróżnicowane. Płaca netto kształtuje się między 2800 a 4500 zł. Wszystko zależy od dysponenta. Pracuję w tym zawodzie wiele lat, jako wykładowca akademicki widzę zmniejszającą się z roku na rok liczbę osób chętnych do wykonywania zawodu ratownika medycznego. Coraz częściej karetki nie wyjeżdżają nie dlatego, że nie ma sprzętu czy samochodów, ale obsady. Tak samo jest od lat, niezależnie od tego, która partia jest przy władzy. Kiedyś 30-40 proc. karetek jeździło z lekarzem. Aktualnie ok. 15 proc. Lekarze rezygnują, bo to ciężki i stresogenny zawód ze stosunkowo niskim wynagrodzeniem. Wniosek jest prosty - niedługo nie będzie miał kto nas ratować - podsumowuje Szafraniec.

Życie wisi na sześciomilimetrowej lince i kosztuje 3,5 tys. zł >>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×