Nie od dziś wiadomo, że kibice Czarnych Słupsk a także AZS-u Koszalin nie darzą się wzajemną sympatią. W miniony weekend obie drużyny ponownie stanęły do boju w spotkaniu rozgrywanym w ramach 4. kolejki PLK. Lepsi okazali się gospodarze tego pojedynku. Po meczu obu zespołów ponownie doszło do ekscesów.
Kibice pamiętający grę w Słupsku Łukasza Wiśniewskiego oburzali się, że i ten zawodnik, obecnie koszykarz AZS-u, został ordynarnie wyzywany z trybun hali Gryfia. - To przekroczyło wszelkie granice. Chłopak stał po spotkaniu mocno skonfundowany. Jaki my wyznaczamy poziom? W hali są ludzie z małymi dziećmi, czy one muszą słuchać takich słów? - dziwi się jeden z kibiców obecnych na tym spotkaniu.
Prawdziwe zamieszki nastąpiły jednak tuż po zakończeniu pojedynku. Wówczas w stronę opuszczających halę kibiców z Koszalina poleciały butelki, a później także krzesła. Doszło również do kontaktu fizycznego. - Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe. Zabezpieczenie było na wysokim poziomie - zapewnia Andrzej Twardowski, prezes Energi Czarnych. - Sam rozdzielałem i uspokajałem obie strony. My jako klub nie jesteśmy już tutaj winni. Burda miała miejsce poza meczem, wszystkie procedury były zachowane. Sam byłem zdziwiony skalą zjawiska - mówi Twardowski.
Włodarze klubu zapewniają także, że zostaną dokładnie przeanalizowane taśmy z monitoringu. Po ich zbadaniu kibiców, którzy aktywnie uczestniczyli w zamieszkach, czekają surowe kary. - Nie będę miał litości dla takich ludzi - przyznaje Twardowski. - Inna sprawa, że przecież chodzę długo na mecze i wiele z tych osób, które zaatakowały kibiców z Koszalina widziałem po raz pierwszy - wyznaje.
Taśmy z nagraniami najprawdopodobniej już niebawem trafią do PLK. - Rozmawiałem z prezesami obu klubów. Rozmawiałem z komisarzem. Czekamy na płytę, ale na 90 procent mogę powiedzieć, że Czarni nie zostaną ukarani. Nie ma za co, zadyma miała miejsce po spotkaniu, już jakby poza jurysdykcją Energi Czarnych - twierdzi Janusz Wierzbowski, prezes zarządu PLK. - Wiem, że takie mecze wywołują emocje, ale gdzieś są granice tego, co wolno w takich momentach robić - dodaje.
Po ostatnim ligowym spotkaniu absolutnie nic do zarzucenia nie ma sobie Marek Blumczyński , wiceprezes firmy "Jantar" , która odpowiadała za ochronę tego spotkania. - Dopełniliśmy wszelkich formalności i trudno mieć pretensje do siebie po takim wydarzeniu. Gdy była potrzeba, interweniowaliśmy ostrzej, wcześniej, gdy mogliśmy, powstrzymywaliśmy się od siły, by nie prowokować tłumu - tłumaczy.
Zdaniem Blumczyńskiego jedyną rzeczą, jaką można było przewidzieć to rozróba z użyciem krzesełek. - To akurat mogliśmy przewidzieć, gdzieś tam znalazły się krzesła, z których chuligani zrobili użytek. Trzeba unikać tego - przyznaje Blumczyński.