Niestety, największy talent współczesnej polskiej koszykówki zginął tragicznie na miesiąc przed swoimi osiemnastymi urodzinami, przypadającymi 22 maja 1996 roku.
Każda śmierć jest straszna, a gdy ktoś tak młody umiera w takich okolicznościach - także absurdalna i bezsensowna. W przypadku Tomasza Kowalika obecnie przygnębia dodatkowo. W świecie, w którym istnieje tylko to, co można wyguglać, o nim nie można przeczytać prawie nic. Parę jednozdaniowych zajawek przy okazji poświęconego mu memoriału. Cytowane na początku słowa Jerzego Wicherka, nieżyjącego zastępcy redaktora naczelnego "Tempa", żółkną w bibliotecznej zszywce, a z internetu nikt nie dowie się, jak grał chłopak, który miał wszystko. Przy blisko dwumetrowym wzroście piłką operował na koźle jak rozgrywający. Penetrował, wkładał z góry, rzucał z dystansu, zbierał, podawał.
- Przez trzydzieści lat pracy trenerskiej u żadnego koszykarza nie widziałem tak niesamowitej intuicji; umiejętności przewidywania wydarzeń na parkiecie, czucia gry i geometrii boiska - charakteryzuje Andrzej Dudek, w krakowskiej Koronie i reprezentacji Polski juniorów związany z Kowalikiem przez większość jego króciutkiej kariery. - Przecież on potrafił zrobić po 15-20 przechwytów w meczu. W naszej zonie press, którą ustawialiśmy na całym placu, był ostatni i czyścił wszystko. Bywało, że podpuszczał przeciwników: odsuwał się od zawodnika, do którego podanie było najbardziej oczywiste, bo wiedział, że zdąży i zabierze mu piłkę. Do tego luz i miękkość poruszania się, technika i rzut. Miał wszystko.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Można oglądać bez końca. Bramka stadiony świata
Tomek, a jak u ciebie z dwutaktem?
Wstęp jest rozczulający, bo wstydliwość dojrzewającego chłopca sprawiła, że trafił na treningi do klubu. - W pewnym momencie zaczął bardzo mocno rosnąć, a wie pan jak to bywa w takich sytuacjach; czasami pojawiają się różne rzeczy na skórze - opowiada Agnieszka Kierzkowska, o trzy lata starsza siostra Tomka. - Dlatego nie chciał chodzić na szkolny SKS, bo tam kiedyś nauczyciel kazał im ćwiczyć bez koszulek. Jednocześnie uwielbiał koszykówkę, całymi popołudniami grał na asfaltowym boisku niedaleko naszego bloku. Albo z kolegami, albo po prostu sam rzucał.
Agnieszka trenowała siatkówkę w Koronie, więc wymyśliła, że spyta Dudka, którego dość dobrze znała, czy jej brat mógłby przyjść na zajęcia przy Kalwaryjskiej. "Tylko zapytaj, czy trzeba zdejmować koszulkę" - brzmiał jedyny warunek Tomka. Pierwszy raz zaprowadziła go niemal za rękę, ale na kolejne bardzo chętnie jeździł już sam.
Była wiosna 1990 roku; grupa początkująca, do której został przydzielony, ćwiczyła od jakiegoś czasu.
- Pytam go "Tomek, jak u ciebie z dwutaktem z prawej strony?" - wspomina opiekujący się nią Robert Molęda. - Zrobił go jak zawodowiec. Pytam go z ironią - bo żaden z chłopaków tego nie umiał - "A jak lewa?". Okazało się, że kończył dwutakt lewą ręką prawie tak sprawnie jak prawą!
Molęda, dzisiaj mieszkający w Chicago, pamięta, że miał wątpliwości, czy zgłaszać drużynę do ligi chłopców starszych, gdyż krótko trenowała i nie była gotowa do rozgrywek. Zdecydował się, a Kowalik od razu został jej liderem. - Bodajże drugie miejsce zajęliśmy w całej lidze, a to wszystko dzięki Tomkowi. Potrafił rzucić, podać, minąć, był talentem, któremu wszystko przychodziło wtedy bardzo łatwo.
Wkrótce z grupy początkującej został przeniesiony do bardziej zaawansowanej, coraz częściej grał ze starszymi od siebie.
Jeżeli za definicję, miarę zdolności we wszelkich dziedzinach przyjąć szybkość uczenia się, to Kowalik był sportowym geniuszem.
- Nie lubię słowa talent. Pewne predyspozycje, zwłaszcza ruchowe, są potrzebne, ale reszta to praca. Z tym że Tomek nie miał limitów i mógł zajść wszędzie, nawet do NBA - uważa Łukasz Kasperzec, inny błyskotliwy pochodzący z Krakowa koszykarz. Wychował się na tym samym co Kowalik osiedlu na Piaskach Wielkich, chodził do tej samej SP 27. Był jednak cztery lata starszy, więc na asfaltowym przyszkolnym boisku spotkali się dopiero, gdy Tomek był już zawodnikiem Korony. Pakowali, wyginając do dołu obręcze, za co przeganiał ich ceniony nauczyciel WF z SP 27, Edward Szklarczyk, olimpijczyk z Tokio.
- Nie graliśmy zbyt często, bo ja już wtedy całe dnie spędzałem na Wiśle, ale zdążyłem zauważyć jak niesamowity miał potencjał. Gdy tylko zobaczył nowe zagranie, zwód, opanowywał go błyskawicznie - opisuje Kasperzec.
Można pokonać Koronę, ale nie Kowalika
W ciągu czterech lat dotarł na absolutny, jednoosobowy top młodzieżowego basketu w Polsce.
Andrzej Dudek kilka razy wplata w swoją opowieść frazę "to były inne czasy". Na półfinały mistrzostw Polski kadetów do Leszna pojechali nie znając w ogóle przeciwników. Słyszeli tylko, że Start Lublin jest najmocniejszy w stawce. Turniej odbywał się w sali przerobionej z dawnej ujeżdżalni koni, droga do szatni wiodła pomiędzy kibicami. Kiedy schodzili na przerwę, akurat pojawiła się grupka ludzi i jeden z nich powiedział: "O kurczę, spóźniliśmy się, mecz się właśnie skończył". Na tablicy widniał bowiem wynik Korona - Start 82:40.
- Tak się zmobilizowali na faworytów, że zmietli ich w pierwszej połowie; w ciągu dwudziestu minut dołożyli im czterdzieści punktów różnicy - uśmiecha się Dudek. - Warunki organizacyjne były skromne, spaliśmy w sali szkolnej, do Leszna przyjechaliśmy pociągiem. Ale Start i Pogoń Prudnik dostały od swoich klubów autokary. Którejś nocy chuligani wytłukli im wszyściutkie szyby, nawet te malutkie, odsuwane, na szczycie okien. Jeden z trenerów zażartował, że tak jak mądrzejsi jesteśmy na boisku, tak i poza nim, skoro nie było czego nam zniszczyć.
W turnieju finałowym, zorganizowanym 24-29 maja 1994 w Krakowie, jego podopieczni zdemolowali przeciwników, jak chuligani tamte dwa autobusy. Na dzień dobry - 133:74 - unicestwili Instal Białystok, który stanął później na najniższym stopniu podium. W finale zmierzyli się z Polonią Warszawa, prowadzoną przez legendę "Czarnych Koszul", Andrzeja "Billa" Nowaka.
- Jak to widzisz? - zagadnął go przed konfrontacją kolega z reprezentacji kraju, Jacek Międzik, dogrywający finał swojej wyśmienitej kariery w klubie, w którym ją zaczynał, i pełniący tu funkcję menedżera.
- Z Koroną bym wygrał, ale z Kowalikiem nie dam rady - odparł tamten.
Tomek uwiarygodnił jego słowa - zdobył 40 pkt przy rezultacie 94:59 dla krakowian. - To prawdziwy koszykarski skarb - komplementował później "Billu" szesnastoletniego prześladowcę. - Niektóre jego akcje godne były ekstraklasowych parkietów. Przy bardzo wysokich umiejętnościach nie grał egoistycznie. Popisywał się wsadami, czapował, ale dał też sporo świetnych asyst.
Kolega Tomka z drużyny, Marcin Maniek wrzucił na YT filmik z mistrzostw:
Chłopak z nr 15, m.in. pakujący oburącz po szarżach wzdłuż linii końcowej i po osi boiska, to nasz bohater. Trafił też 11 "trójek", uzyskując łącznie 171 punktów w pięciu spotkaniach. Został oczywiście najlepszym strzelcem turnieju i MVP. W pierwszej piątce czempionatu znalazł się również Mariusz Dymacz (nr 10), a nagrodę dla najlepszego obrońcy "Tempo" przyznało Mańkowi (nr 7). Cała trójka była powoływana do kadry narodowej.
Wolne Koszykarskie Miasto Podgórze
Hala przy Kalwaryjskiej prawie nie zmieniła się od tamtych czasów. Tablice powieszone na balkonach, ściany pod nimi wyłożone drewnianą boazerią, inkrustowaną materacami wyhamowującymi rozpędzonych koszykarzy (arena jest zbyt krótka i obecnie nie spełnia już wymogów lig centralnych). Ławki rezerwowych i stolik sędziowski pod okapem ścianki wspinaczkowej, a po przeciwnej stronie bardzo stroma trybuna, na którą ludzie z lękiem wysokości nie powinni zapuszczać się zbyt daleko, aby nie przeżyć niezaplanowanych sensacji przy schodzeniu. Kiedyś Tomasz regularnie przemierzał te schody w górę i w dół, gdyż był to jeden z elementów realizowanego przezeń programu udoskonalenia siły i motoryki.
Po podobnych, wysokich stopniach piął się w karierze. Już jako 15-latek grał z seniorami w trzeciej lidze (wówczas trzeci poziom w kraju). W kwietniu 1994 roku walczyli w barażu o awans z II-ligową Siarką Tarnobrzeg, naszpikowaną starymi, koszykarskimi repami. Tomek, u boku o 25 lat starszego Jacka Międzika, poczynał sobie z nimi bez kompleksów, z jednym miał nawet zatargi. W pewnym momencie przeszedł nad leżącym przeciwnikiem, na wysokości głowy. Nie nadepnął go, ale taki gest był wtedy uważany za ogromną zniewagę. Tamten zerwał się i chciał udzielić ręcznej reprymendy ponaddwukrotnie młodszemu młokosowi, ale powstrzymali go koledzy (Dudek: "Taki właśnie był od najmłodszych lat - na parkiecie nie czuł respektu przed nikim"). Korona zwyciężyła w pierwszym spotkaniu 108:107, ale przegrała rewanż i osiągając gorszy bilans dwumeczu pozostała w III lidze.
Na zaplecze ekstraklasy dostała się rok później i była tam ewenementem. Występowali w niej w znakomitej większości zawodnicy już nawet nie z Krakowa, ale z obszaru, który do 1991 roku był dzielnicą Podgórze, obejmującą prawobrzeżną część miasta, a do 1915 roku - autonomicznym Wolnym Królewskim Miastem Podgórze. I tak jak Kraków wchłonął miasto pod pewnymi względami stojące wyżej od niego w rozwoju (zwłaszcza przemysłowym, m.in. wcześniej miało elektrownię), tak TS Wisła przez dekady żerowała na koszykarkach i koszykarzach szkolonych w Koronie.
Jedna z anegdot o Wojciechu Bednarskim, zasłużonym działaczu społecznym i podgórskim patriocie, współtwórcy i patronie urokliwego parku, głosi, że kiedy w trakcie spaceru zapuszczał się na most łączący brzegi Wisły w miejscu obecnej Kładki Bernatka, dochodził tylko do połowy i zawracał, bo dalej był już Kraków, z którym nie chciał mieć nic wspólnego.
Team Korony w październiku 1995 r. wybrał się za rzekę, do hali przy Reymonta i w drugoligowych derbach pokonał Wisłę 85:73. Jego liderami byli Tomek i 21 lat starszy Leszek Mielcarek, zdobywając po 20 "oczek". W styczniowym rewanżu na 53 sekundy przed końcem było 77:76. Kowalik opiekował się piłką, wiślacy go faulowali, a on dwukrotnie wyegzekwował po dwa osobiste, dając Koronie zwycięstwo 81:77.
W lidze stojącej na poziomie dzisiejszej pierwszej, w której na dodatek mogli występować cudzoziemcy, włącznie z Amerykanami, Tomek w ośmiu meczach zanotował co najmniej 20 pkt, ośmiokrotnie (niekoniecznie w tych samych przypadkach) był najlepszym bądź jednym z dwóch najlepszych strzelców zespołu, a dwukrotnie - najskuteczniejszy na boisku.
Krytykowano go niekiedy za słabszą obronę, ale był 17-latkiem w świecie rutynowanych cwaniaków, a często dostawał do krycia najlepszych snajperów rywala.
Na finiszu sezonu borykał się z urazami, grał rzadziej lub wchodził z ławki, jednak nieco wcześniej, w lutym 1996, wystąpił w sparingu z wiceliderem ekstraklasy, Bobrami Bytom. Ślązacy zwyciężyli, ale Korona długo prowadziła, a Kowalik zaliczył 22 punkty w konfrontacji z takimi graczami jak Andrzej Pluta, Joe Daughrity, czy Kordian Korytek.
Ładnie skomponowało się to z jego dawniejszą wypowiedzią dla "Tempa". - Koszykówka to jest gra dla mnie. Daje mi satysfakcję pokonywanie kolejnych progów, wprowadzanie do swojego repertuaru coraz trudniejszych zagrań. Walka meczowa mnie mobilizuje - zwierzał się Jerzemu Wicherkowi na przełomie maja i czerwca 1994, mając za sobą ponad 80 spotkań w ciągu ośmiu miesięcy, w trzech kategoriach wiekowych.
Ekstraklasa na dywanie w dużym pokoju
Nikt już dzisiaj nie pamięta, o co chodziło w gazetowej wzmiance z przywoływanego tekstu sprzed ćwierćwiecza: "za kilka miesięcy Tomasz powinien być w New Jersey, ale to ciężka decyzja, dla niego i dla rodziców". Prawdopodobnie miał propozycję nauki i gry w tamtejszym high school.
Za to wielu słyszało o pielgrzymkach ekstraklasowych trenerów do mieszkania Kowalików w bloku na Piaskach. - Dzień powszedni, sobota, niedziela, wchodzę do domu, a tu stały obraz: w dużym pokoju siedzą jacyś ludzie z Tomkiem i rodzicami - opowiada Agnieszka. - Jeden trener pokazywał nawet ćwiczenia, jakie Tomek powinien wykonywać i musieliśmy je przy nim wypróbowywać we dwójkę na dywanie. Mama powiedziała jednak, że jest za młody na wyjazd z domu i powinien najpierw zdać maturę.
Z Koroną i reprezentacją jeździł za to coraz częściej na turnieje, przywożąc z nich na ogół największe puchary.
W lipcu 1994 krakowianie wystąpili w położonym na łydce włoskiego buta Mosciano Sant' Angelo, w konkurencji zespołów z dziesięciu krajów, z roczników 1976-78. Zostawili je wszystkie za sobą, odnosząc komplet zwycięstw, w tym w finale z Civitanovą, 90:68, której Tomek zaaplikował 27 pkt. Dawid Kunc ma inne wspomnienie z imprezy odbywającej się w mieście ze Świętym Aniołem (czyli Michałem Archaniołem) w nazwie i herbie. - Ktoś z naszych rzucał osobiste, spudłował, a Tomek wbiegł zza linii trzech punktów, skoczył z daleka i dobił wsadem! Identycznie jak Michael Jordan, co powtarzały w tamtym okresie reklamówki NBA! - opowiada Dawid, dodając pół żartem, pół serio, że urodził się o rok za wcześnie, przez co nie mógł zdobyć "złota" wspólnie z Kowalikiem. - Tomek pakował jak chciał, zarówno odbijając się z lewej, jak z prawej nogi. Przegonił epokę.
Niespełna rok później w eliminacjach do mistrzostw Europy juniorów Polska podjęła Jugosławię, z Igorem Rakoceviciem w składzie. Serb będąc seniorem został trzykrotnym królem strzelców Euroligi, w reprezentacji mistrzem świata i Europy, a w klubach (m.in. Pamesa Walencja, Real Madryt, Tau Ceramika, Efes Pilsen, Montepaschi Siena) zgromadził trofea w siedmiu krajach. Spędził również rok w Minnesota Timberwolves, ale tamtego kwietniowego popołudnia w Lublinie przyćmił go chłopak z Piasków Wielkich. Raz po raz wjeżdżał pod deskę zawodników z Bałkanów, na co byli w stanie zareagować tylko faulami, więc niszczył ich rzutami osobistymi. - Zagrał fantastyczny mecz! - przekonuje Dudek, wówczas drugi trener kadry.
Bilans brzmiał: Kowalik 28 pkt (3x3, 11 zb., 5 prz., 2 as.), Rakocević 24 pkt (1x3, 1 zb, 5 prz., 2 as.); Polska 89, Jugosławia 65.
Ówczesna juniorska reprezentacja opierała się na trzech koszykarzach. Także na Przemysławie Frasunkiewiczu i innym "koroniarzu", Mariuszu Dymaczu. - Był strasznie ambitny i zawsze starał się dorównać Tomkowi - opisuje tego drugiego Dudek. - Nie miał takich predyspozycji, ale i tak był bardzo dobry, niesamowity dynamit. Potrafił w dwóch kozłach pokonać całe boisko! Jednak ksywę "Bomba" miał stąd, że co jakiś czas wybuchał poza parkietem…
W następnej fazie kwalifikacji w hiszpańskim Leon spotkali się z Turcją i Hidayetem Turkoglu, który w latach 2000-2015 występował w NBA (Sacramento, San Antonio, Orlando, Toronto, Phoenix i Clippers), gdzie dotarł aż do finału i był wybierany zawodnikiem, który poczynił największy postęp. W zderzeniu z defensywą biało-czerwonych zaliczył jednak tylko 9 "oczek", Kowalik, któremu nie siedziała "trójka" (0/6) - 8, Frasunkiewicz - 16, a "Bomba" - 17. Polska - Turcja 56:52.
Przemek Frasunkiewicz, który udaną karierę zawodniczą (ponad 5000 punktów w ekstraklasie), kontynuuje w roli szkoleniowca - stawał na podium ekstraklasy z Arką Gdynia i Anwilem Włocławek, a z reprezentacją kraju U-20 zajął pierwsze miejsce w Dywizji B - wygłaszał kiedyś wykład w Szkole Trenerów PZKosz. - Mówił, że ma świetnego, młodego koszykarza, o znakomitych predyspozycjach fizycznych i psychicznych - uśmiecha się słuchaczka kursu, Anna Wielebnowska. - Stwierdził, że może go porównać nawet do Tomasza Kowalika. Powiedział: "Wy pewnie o nim nie słyszeliście, ale to był talent jaki zdarza się raz na wiele, wiele lat. Byłby gwiazdą w każdych czasach".
Ona akurat znała Kowalika doskonale. Byli rówieśnikami, liderami dwóch drużyn Korony. Trzy tygodnie po jego śmierci zaczynały się mistrzostwa Polski juniorek. "Chcemy zdobyć medal dla naszego kochanego kolegi" - oznajmiła w prasowym wywiadzie Anka, która na następnych kilkanaście lat miała stać się czołową rodzimą koszykarką.
Wygrały "złoto", a podczas ceremonii dekoracji, w obecności wszystkich uczestniczek i widzów, spiker na ich prośbę przeczytał krótką sentencję dedykującą sukces Tomkowi. - To była bardzo wzruszająca chwila - kiwa głową ich opiekun Andrzej Włodarz, a pytany, jak wspomina Kowalika powtarza uniwersalny refren wszystkich opowieści o Tomku: - Zawsze uśmiechnięty, sympatyczny. Moje dziewczyny za nim przepadały, ale był lubiany powszechnie.
Tomek czyta podręcznik, na palcu kręci piłkę
"Ucisk w sercu... i wspomnienia sprzed lat... które są gdzieś daleko..." - to pierwsza reakcja Agnieszki na prośbę o rozmowę. A potem powracają obrazki, czasem nostalgiczne, czasem zabawne, niekiedy bardzo szczegółowe. Braciszka, który bardzo chętnie zjeżdżał na sankach z pobliskiej górki. Kłótni z nieco starszym bratem, kto ma wyprowadzić psa. Kundla Ramika, którego potem nauczyli, żeby... wyprowadzał się sam, a ten zasuwał cztery piętra w dół i w górę, zawsze znajdując jakiegoś sąsiada, który otworzył mu drzwi od klatki. Sposobu na porządne wybieganie pieska, jaki Tomek znalazł później, zabierając go po prostu na boisko.
Tonącego w półmroku pokoju i brata uczącego się w kręgu światła rzucanego przez lampkę (mama ciągle powtarzała mu: "Ucz się tak jak Aga"). Albo stojącego w przedpokoju z torbą na ramieniu: "Idę na trening". Tomka czytającego podręcznik i kręcącego na palcu wskazującym pomarańczową piłkę do kosza. Jego pierwszej podróży samolotem na turniej do Włoch i fury nagród oraz prezentów, które stamtąd przywiózł: specjalnej tablicy z okienkami, w które wkładało się zdjęcia sportowców, różowej sportowej torby, żółtego walkmana ("To było takie 'łał!" - Agnieszka uczy wuefu w dwóch szkołach i chętnie używa języka podopiecznych).
Sztuczek technicznych brata na przedtreningowych rozgrzewkach, które siatkarki obserwowały kończąc zajęcia tuż przed nimi - "rzuty, przekładanie, wszystko dziwne". Ciągle zbyt krótkich nogawek i rękawów. Tomka stojącego ze swoim świadkiem bierzmowania, ich wspólnym przyjacielem Piotrkiem - świadek sięga mu do ramienia.
Kowalik zwierzał się kiedyś Kaspercowi, że nie chciałby już rosnąć. - Zaskoczył mnie, bo ja właśnie o tym marzyłem, ciągle wydawało mi się, że jestem za mały, a on twierdził, że nie chciałby mieć 205-210 centymetrów - opowiada Łukasz.- A wie pan, ile razy przywalił głową w futrynę? A to w łóżku się męczył, a to w wannie. To dlatego nie chciał już rosnąć - uważa siostra.
"Życie to pasjans, który nigdy nie wychodzi" - napisał Stefan Kisielewski w jednym ze swoich znakomitych felietonów, "Historia tubki z klejem". Tomek nie zdążył nawet potasować i rozłożyć na stole kart. 22 maja miałby osiemnastkę, za rok zdałby maturę (w dobrym VIII LO uczył się na czwórkę - z żadnego przedmiotu nie był prymusem i z żadnego nie był zagrożony), a potem mógłby już popełniać własne błędy i dokonywać szczęśliwych wyborów. Chcąc nie chcąc, osiągnąłby pewnie dwa metry wzrostu.
Tymczasem ostatni akt dramatu rozegrał się na terenie jego dzieciństwa, widocznym przez okno ich mieszkania. Najpierw były tam łąki, na których się bawili, później je odgrodzono i zaczęła się budowa szpitala podgórskiego. Obecny Szpital Św. Rafała powstał na bazie niższego fragmentu budowli. Obok stała wyższa, ostatecznie niewykończona i rozebrana po kilkunastu latach, a w jej miejscu wzniesiono bloki mieszkalne.
Wtedy był to szkieletor, z którego roztaczał się piękny widok na Kraków. Chłopaki z osiedla wychodziły nań czasem, nigdy nie zdarzył się wypadek. Po Wielkanocy wybuchła wiosna z letnimi temperaturami. W nocy z 20 na 21 kwietnia wyszedł tam Tomek z dwoma kumplami, jeszcze z podstawówki. Później jego mama dopytywała różnych znajomych syna o okoliczności tragedii. Ktoś widział trójkę siedzącą na krawędzi dachu z nogami opuszczonymi na zewnątrz, wszyscy twierdzili, że Tomek znalazł się tam pierwszy raz. Potwierdza to jego nieznajomość miejsca. Wracając szedł pierwszy i zamiast do klatki schodowej skierował się do pustego krateru pozostawionego na szyb windy. Siedem pięter w dół i ciemność.
Pogrzeb na Cmentarzu Rakowickim zgromadził tłumy młodzieży, trumnę nieśli koledzy z drużyny.Tomek leży razem z dziadkami i ojcem, który dołączył do niego po dziesięciu latach.Na czarnej, granitowej tablicy nagrobnej znajduje się inskrypcja ze słowami ks. Jana Twardowskiego: "Nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych".
Paweł Fleszar jest autorem powieści kryminalnych "Powódź", "piekło-niebo" i "Smog" oraz nagradzanych opowiadań.
Tak pytam, bo nie czytalem w calosci, nudnawe sie zrobilo po 3cim zdaniu.