Po 3. dniu MŚ kobiet: Azjatki górą w wielkim spektaklu
Koreanki znów zostały autorkami fantastycznego spektaklu, w którym do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka. Amerykanki poskromiły wielkie apetyty mistrzyń Europy, a Australijki broniące tytułu wciąż zachwycają - tak w wielkim skrócie wyglądał 3. dzień MŚ w Czechach.
Patryk Kurkowski
Grupa A
Obrończynie tytułu zgodnie z przewidywaniami przeszły przez pierwszą rundę bez porażki. Ostatnią ekipą, która w pierwszej fazie rozgrywek sprawdziła dyspozycję Australijek były Chinki, które grały już wyłącznie o honor, bo na awans szans nie miały. I tak naprawdę w meczu emocji nie było, a to ze względu na fantastyczną postawę teamu z Antypodów, który w kilka minut pozbawił Azjatki cienia złudzenia, bezlitośnie schłostały i tak wypompowane z resztek sił reprezentantki Kraju Środka, bynajmniej nie w sposób humanitarny. Jeśli jednak ma się dziurawą obronę niczym ser szwajcarski, potencjał nieprzekraczający w żadnym stopniu przeciętnego, to czy można się dziwić, że Australijki triumfowały bardzo wysoko, znokautowały przeciwniczki z ogromną przyjemnością, nabrały w ten sposób dozy pewności w to, iż Amerykanki będą w ich zasięgu. "Kangurzyce" póki co w pełni zaspokoiły swoje pragnienia, Chinki ograły różnicą 23 punktów, pozostałym przeciwniczkom w grupie także nie dały najmniejszych szans. Czytaj więcej o tym meczu: Chiny - Australia 68:91
Sprawa drugiego miejsca pozostawała otwarta, choć faworytkami były rzecz jasna Białorusinki, lecz one dzień wcześniej doznały druzgocącej klęski. Po takich jest się trudno podnieść, nie wspominając już o tym, że ciężko jest powrócić do poprzedniego stanu, rysa na nietkniętym dotąd szkle była bowiem spora, a skutki tego typu zdarzeń bywają nieprzewidywalne. Jednak podopieczne Anatolija Bujalskiego stanęły do potyczki z Kanadyjkami skoncentrowane, pokazały charakter, ale również swoją wyższość. Jak w pierwszej kwarcie koszykarki z Ameryki Północnej toczyły wyrównany bój, tak w kolejnych partiach wyraźnie odstawały. Prawo głosu otrzymały dopiero w ostatniej odsłonie, choć bynajmniej nie udało się odrobić nawet części sporych strat. Wszelkie pomysły, niekonwencjonalne metody, spotykały się ze sprzeciwem Białorusinek, grających inteligentnie, toteż dwa punkty zostały dopisane do ich dorobku. Wietrzenie sukcesu, w sytuacji gdy tylko jedna zawodniczka z wielkimi trudami przekracza barierę 10 oczek, to przejaw arogancji i pychy, zarazem dowód słabości, kulejącego monolitu. Czytaj więcej o tym meczu: Kanada - Białoruś 49:61
Grupa B
Rozjuszanie lwa, hegemona zdarza się dość często, choć jeszcze częściej się to po prostu nie udaje. Mistrzynie Europy znalazły jednak sposób, by wybudzić śpiącego - lecz wytrawnego kolekcjonera medali - zespołu. Mowa rzecz jasna o Francuzkach, które próbowały się postawić Amerykankom. Próbowały, bo koniec końców efekt był taki sam, jak w innych tego typu spotkaniach. Mistrzynie olimpijskie kierowane przez Geno Auriemmy okazały się murem nie do przebicia, mimo wszystko jednak potrzebowały trochę czasu, aby zaprezentować swoje prawdziwe niemal tyrańskie oblicze. Tym samym Francuzki pożegnały się z marzeniami o pierwszym miejscu, o zdetronizowaniu reprezentantek Stanów Zjednoczonych, musiały się pogodzić z wielką klęską. Bo jak inaczej nazwać porażkę 21 punktami? Bo jak inaczej określić to, że ani razu nie przekroczyły bariery 20 oczek w kwarcie, a dwukrotnie z trudem zapisały dwucyfrową zdobycz. Usprawiedliwienie jest jednak proste - prawie każdy, kto napotyka na swojej drodze Amerykanki, jest zmuszony się ukłonić, okazać szczery - choć budzący sprzeciw - szacunek. Niech o sile mistrzyń olimpijskich świadczy fakt, że aż trzy koszykarki zdobyły co najmniej 10 punktów, a kolejne trzy były bardzo blisko osiągnięcia tego celu. Czytaj więcej o tym meczu: USA - Francja 81:60
Ponoć roić każdy może, nie każdy jednak wszystkie swe zachcianki, marzenia spełnia. Senegalkom np. nie udało się wygrać choćby jednego meczu w pierwszej rundzie mistrzostw świata, nie wspominając już o nawiązaniu walki z którymkolwiek przeciwnikiem. Koszykarki z Afryki okazały się jednak na tyle egzotyczne, nieporadne w swoich poczynaniach i słabe, że musiały przełknąć aż trzy porażki o smaku bardzo gorzkim ze szczyptą upokorzenia. To pokłosie braku kolektywu, umiejętności współpracy oraz samego talentu. Bo jeśli pomimo wszelkich wskazówek ma się olbrzymią zagwozdkę, jak zastopować Evanthię Maltsi, to nie można w sposób łagodniejszy tego nazwać. Zawodniczki z Hellady nie zachwycają wprawdzie jako monolit, nie są scalone w każdym przewodzie, wiele nadrabiają geniuszem Maltsi, nienaganną obroną i - co jest typowe dla drużyn z Bałkanów - charakterem, wręcz męską wolą walki. Czytaj więcej o tym meczu: Senegal - Grecja 68:83