Podopieczni Tomasa Pacesasa postanowili zamknąć usta wszystkim malkontentom ruszając do ofensywy praktycznie od samego początku. Ku zdumieniu wszystkich - zwłaszcza licznie zgromadzonej widowni w Nokia Arena - gdynianie lepiej wyszli z bloków startowych, dzięki szczelnemu zablokowaniu strefy podkoszowej, mogli się skupić na zdobywaniu punktów. A to przychodziło im ze sporą łatwością, bo najmniejszych problemów z wypracowaniem sobie dogodnych sytuacji rzutowych nie mieli Jan-Hendrik Jagla i Ratko Varda. Efekt? W trzeciej minucie spotkania klub z Trójmiasta prowadził 7:1 i sporo osób musiało przecierać oczy ze zdumienia. Tyle tylko, że to właściwie wszystko, na co było stać mistrzów Polski, którzy z czasem zapadli się pod ziemię.
Szwankował atak pozycyjny, pojawiły się spore trudności ze zdobyciem punktów, a obrona zbyt mocno skupiła się na zamknięciu pola trzech sekund. Maccabi w ofensywie postawiło więc na rzuty z dystansu, wszak snajperów w drużynie nie brakuje, ciężar udźwignął Chuck Eidson, którego wspierało kilku partnerów. Izraelski hegemon dodatkowo pokusił się o pressing na całym boisku, w ten sposób wymusił kilka strat na rywalu i pomknął przed siebie. Podopieczni Davida Blatta konsekwentnie realizowali założenia taktyczne, fantastyczna dyspozycja na dystansie sprawiła, że już po dziesięciu minutach gry prowadzili wysoko.
Gdynianie zdobyli się na podryg tuż po powrocie na parkiet. Znów przypomniał o sobie środkowy gości Varda, który trafiał z linii rzutów osobistych, wcześniej pierwsze punkty w tym meczu zdobył JR Giddens. Maccabi nie zmieniło strategii, nadal uporczywie próbowało odebrać piłkę graczom Pacesasa, korzystali z wręcz wybornej formy obwodowych, choć w tej partii doszedł też do głosu Sofoklis Schortsanitis, nieco stłamszony w premierowej odsłonie. Asseco Prokom próbował jeszcze uwierzyć, że losy tego spotkania może odwrócić, ale nadzieję zabijały trójki, czy to Jeremy'ego Pargo, czy Dorona Perkinsa. Trzeba jednak dodać, iż nasi koszykarze mogą sobie pluć w brodę, bo sami zostawiali sporo miejsca nieprzeciętnie groźnym rywalom, gorzej że nawet nie próbowali wyciągnąć wniosków z poprzednich akcji. W końcówce mistrzowie upadli na kolana, wszechobecny rozgardiasz nie poprawił i tak krytycznej sytuacji.
Dłuższa przerwa, czyli zwykle czas na regenerację sił i wykorzystanie nowych zagrywek, można powiedzieć został zmarnowany przez mistrza. Ciężko choremu pacjentowi - na takiego wyglądał Asseco Prokom - diagnozy Pacesas nie postawił, toteż nadal panowała samowolka, jakiekolwiek próby uciułania oczek były skazane na porażkę. Wicemistrzowie Izraela nie wynaleźli niczego nowego, kontynuowali dzieło z poprzednich kwart, kiedy z lekkością grali w ofensywie, a twardo i nieustępliwie w obronie, pressing nadal ogrywał ważną rolę u koszykarzy Blatta. Gdynianie pozbawieni już wszelkich złudzeń, nie mogli przez długi czas zdobyć choćby jednego punktu w tej kwarcie, impas przełamał dopiero po 300 sekundach Giddens, trafiając zza łuku. Amerykanin próbował pociągnąć jeszcze zespół, ale w sukurs poszedł mu jedynie - i to tylko jednorazowo - Bobby Brown. Na nic zdała się próba zmniejszenia deficytu, który w tym momencie spotkania przekraczał już granice 20 oczek!
Nokia Arena rozradowana świętowała kolejny sukces, a zawodnicy Pacesasa wciąż cierpieli. Nie mogli bowiem zejść ze sceny, choć odgrywali w spektaklu - zachowując pewne proporcje - przykre role błaznów. Maccabi nawet nie zamierzało koić bólu rywala, było skupione na swoim celu, którym było nie tyle znokautowanie, co zmiażdżenie Asseco Prokomu. Żółto-niebiescy w ofensywie byli nie do zastopowania, zwłaszcza zaś Eidson, choć w tej partii do głosu doszli też koszykarze drugiego planu, jak Guy Pnini, Lior Eliyahu czy Richard Hendrix. Mimo tego gdynianie nie zdołali nawet przez kilka minut walczyć jak równy z równym, zrezygnowani schodzili z parkietu ośmieszeni. To bowiem wielka klęska, która na takim szczeblu zdarza się rzadko, zarazem dobitny dowód na ogromną słabość mistrzów Polski, których nie potrafił poprowadzić w tych zawodach litewski szkoleniowiec. Zapowiedzi o odpowiednim przygotowaniu i ogromnej woli walki okazały się buńczuczne, pustymi sloganami, brak liderów z poprzedniego sezonu odbija się obecnie czkawką trójmiejskiej ekipie.
Wielkie Maccabi pomimo początkowych trudności zdominowało walkę pod tablicami, świetnie zbierało na atakowanej tablicy, rozmontowali gdynian zespołową grą w ataku, ale umiejętnie zbilansowali to z indywidualnymi szarżami, powstał obraz wspaniałego dzieła. Warto w tym miejscu dodać, że klub ze stolicy Izraela trafił aż...15 trójek! Nie należy zapominać o agresywnym kryciu na całym boisku, które bynajmniej nie odpowiadało przyjezdnym. Podopieczni Pacesasa nie mają najmniejszych powodów, bo nie widać było nawet zalążku kolektywu, wszystko opierało się na umiejętnościach i podrygach jednostek.
Piąta porażka sprawiła, że nadzieja na awans do Top16 Euroligi prysła niczym bańka mydlana. Mistrzowie Polski tracą bowiem już do sporo do poprzedzającego go Chimki Moskwa dwa punkty, a do Caji Laboral Vitoria trzy. Natomiast Maccabi Tel Awiw zwyciężyło w czwartym kolejnym spotkaniu, w efekcie utrzymało prowadzenie w grupie A, choć nadal po piętach depcze Żalgiris Kowno.
99:58
(29:19, 19:12, 22:16, 29:11)
Maccabi: Chuck Eidson 20, Doron Perkins 13, Guy Pnini 13, Jeremy Pargo 12, Tal Burstein 11, David Blu 9, Lior Eliyahu 7, Richard Hendrix 4, Sofoklis Schortsanitis 4, Yaniv Green 4, Derrick Sharp 2.
Asseco Prokom: JR Giddens 14, Daniel Ewing 14, Ratko Varda 10, Bobby Brown 10, Adam Hrycaniuk 4, Piotr Szczotka 2, Filip Widenow 2, Mateusz Kostrzewski 0, Mike Wilks 0, Robert Witka 0, Adam Łapeta 0.