Koszalinianie rozpoczęli mecz z właściwą dla siebie energią i bez żadnych zmian taktycznych. Igor Milicić częściej biegał po parkiecie jako rzucający, co i tak nie przeszkodziło mu zaliczyć dwóch asyst już w pierwszej kwarcie, a rolę głównego rozgrywającego (i zarazem strzelca) pełnił Stefhon Hannah. Amerykanin trzy razy w pierwszej kwarcie przymierzył z daleka, a że pod koszem dominował na początku meczu potężny Rafał Bigus, AZS prowadził nawet 23:16.
Jak się jednak okazało - miłe, złego początki. - Naprawdę jestem zdziwiony jak to wszystko potoczyło się dalej. W końcu wygrywaliśmy już siedmioma punktami, przez sześć minut Anwil zdobył tylko 16 punktów. Mogłoby się wydawać, że kontrolujemy wydarzenia na parkiecie - tłumaczy środkowy AZS. Ostatnie cztery minuty pierwszej kwarty przyjezdni przegrali jednak 2-14 i to Anwil prowadził po dziesięciu minutach. - Myślę, że to prowadzenie przyszło nieco za wcześnie. Gdyby mecz był dłużej na styku i osiągnęlibyśmy tę przewagę w drugiej kwarcie, byłoby korzystniej. A tak, chyba trochę nas to prowadzenie uśpiło i zgubiliśmy koncentrację - dodaje Bigus.
Począwszy od 6. minuty, zespół z Koszalina zupełnie oddał pole przeciwnikowi. Pozwalał Anwilowi dogrywać piłki do wysokiego Corsley’a Edwardsa, dał się zdominować na desce i przestał grać z kontry, a przecież szybki atak to w tym sezonie jedna z najgroźniejszych broni AZS. Anwil tymczasem budował swoją przewagę, która najpierw wyniosła dziesięć, a potem aż dziewiętnaście punktów na koniec drugiej kwarty (58:39). - My na początku trafiliśmy pięć trójek z rzędu, ale co z tego skoro praktycznie tyle samo oddaliśmy. Bardzo skrzywdził nas Majewski, który trafił cztery razy zza łuku i dzięki temu miejscowi złapali pewność siebie - opowiada doświadczony zawodnik.
Co ciekawe, doświadczenie powinno być sporą przewagą AZS, wszak średnia wieku tego zespołu to prawie 28 lat. Tymczasem od połowy pierwszej kwarty do połowy czwartej, koszalinianie byli tylko tłem dla rozpędzonego Anwilu i nie stać ich było kompletnie na nic, poza oddawaniem rzutów z dystansu i półdystansu. - Zamiast rozgrywać spokojnie kolejne akcje, gramy tak jakbyśmy byli grupą nastolatków. Czasami wyglądało to tak, jakbyśmy myśleli, że jednym trafieniem możemy odrobić piętnaście punktów straty i kiedy trzeba było to wszystko uspokoić, my jeszcze bardziej podkręcaliśmy tempo - tłumaczy Bigus.
- Możemy gdybać nad przyczynami porażki, ale ta jest jedna. 99 punktów straconych świadczy po prostu o tym, że obrona była tragiczna, a skuteczność 15/43 za dwa wskazuje, że nie trafialiśmy nawet najprostszych rzutów. A Anwil nie grał przecież jakoś wybitnie w defensywie - komentuje center AZS, którego frustracja rosła z każdą kolejną minutą i doprowadziła do tego, że na dwie minuty przed końcem także on sam zdecydował się na próbę za trzy. Piłka wpadła do kosza i tym samym były to ostatnie punkty zespołu w tym meczu.
Trener Tomasz Herkt przed spotkaniem tłumaczył swoim koszykarzom, że najważniejsze dla losów spotkania będzie zneutralizowanie wysokich koszykarzy w szeregach włocławian. Tymczasem momentami wyglądało to, jak gdyby w pomalowanym grali tylko Bigus, Marko Lekić oraz Mateusz Jarmakowicz. Próżno było szukać tam skrzydłowych, którzy powinni zacieśniać strefę podkoszową. Dzięki temu wysocy Anwilu zdobyli aż 62 punkty (wliczając to, grającego w tym meczu głównie jako silny skrzydłowy, wspomnianego Łukasza Majewskiego) i zebrali 19 piłek. - W obronie było fatalnie i dobre jest chociaż to, że teraz wiemy, co w naszej grze musimy poprawić. Ogólnie rzecz biorąc mogę powiedzieć, że w tym meczu nie wyszło nam kompletnie nic, co wcześniej sobie założyliśmy - puentuje swoją wypowiedź 35-letni center.