Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. IV

W ćwierćfinale igrzysk w Los Angeles zespołowi USA trochę krwi napsuli Niemcy (Amerykanie wygrali zaledwie 78:67), lecz półfinał z Kanadą nie był już dla Michaela Jordana i spółki wielkim wyzwaniem.

W tym artykule dowiesz się o:

"Klonowe Liście" poległy w nim aż 78:59. "Air" w spotkaniu z teamem z Europy Zachodniej zbytnio nie brylował, popełniając aż sześć strat, jednak w starciu z ekipą zza miedzy rozwiał wszelkie wątpliwości, notując 13 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty oraz jeden przechwyt. W finale na "Jankesów" czekał ponownie team Hiszpanii i nikt o zdrowych zmysłach nie wyobrażał sobie, że podopieczni Boba Knighta mogliby zejść z parkietu pokonani przez zespół, który w fazie grupowej doprowadzili do rozpaczy.

10 sierpnia 1984 roku miał być dla Amerykanów dniem, w którym ponownie zasiądą na koszykarskim tronie. Na przedmeczowej odprawie w szatni panowała napięta atmosfera - wszyscy zawodnicy oprócz Michaela Jordana siedzieli z nisko opuszczonymi głowami. Bob Knight zlustrował swoich graczy i po chwili zauważył, że spomiędzy jego notatek taktycznych wystaje żółta karteczka. Było na niej napisane: "Trenerze, nie martw się. Nie po to znosiliśmy ten cały syf, żeby teraz przegrać". Niechlujny charakter pisma nie pozostawiał coachowi wątpliwości, że wiadomość ta była autorstwa "MJ'a". - Spojrzałem na tę kartkę i od razu wiedziałem, że tylko Jordan mógł napisać coś takiego. Wtedy dotarło do mnie, że jesteśmy gotowi do walki. Do zawodników  powiedziałem jedynie: "w porządku, idźcie po złoto" - wspomina Knight.

Coach olimpijskiej drużyny USA zaliczał się do ludzi trudnych w obyciu. Jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców akademickich w historii basketu nie patyczkował się ze swoimi zawodnikami, często wzbudzając w nich strach. W jego drużynach panował reżim rodem z armii, dlatego nazywano go "Generałem". Pochodzący se stanu Ohio szkoleniowiec przez niemal trzydzieści lat (1971 - 2000) był trenerem zespołu Indiana University. Knight rozstał się jednak ze swoim długoletnim pracodawcą w atmosferze skandalu. Najpierw przyłapano go jak chwyta za szyję swojego zawodnika, a czarę goryczy przelał incydent z rzuceniem krzesła na parkiet w geście protestu przeciw krzywdzącym jego drużynę decyzjom arbitra. Michael Jordan należał jednak do wąskiego grona osób, które potrafiły znaleźć nić porozumienia z "Generałem". "MJ" zapracował sobie na szacunek trenera swoim podejściem do gry w koszykówkę. "Air" harował na treningach za dwóch, a każda nawet sparingowa gierka była dla niego niczym mecz o mistrzostwo NBA. Michael należał również do zawodników, którzy przede wszystkim mają wymagania wobec siebie, a dopiero na drugim miejscu wobec kolegów z zespołu. - W tej drużynie nie było drugiego takiego zawodnika, który był w stanie zmusić trenera do odłożenia notatek na bok. "MJ" potrafił dostać się w głąb duszy Boba i go rozbawić – opowiada Steve Alford. - Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego jak wielka ciąży na nas presja i wiedzieliśmy, że jeśli przegramy, to tylko przez tremę. Michael pisząc ten liścik do trenera doskonale wiedział co robi, ponieważ dzięki temu lody zostały przełamane i w mgnieniu oka uszło z nas całe napięcie. Myślę, że swoim zaangażowaniem bardzo pomogliśmy Michaelowi w znalezieniu nici porozumienia z trenerem. Przez trzy miesiące trenowaliśmy trzy razy dziennie. W tamtym czasie byłem ledwie świeżakiem na uczelni, więc taki wysiłek sprawiał, że po zajęciach siedziałem z wywieszonym językiem. "MJ" był pokorny, grał z pasją i nie zachowywał się jak primadonna - dodaje uczestnik igrzysk w Los Angeles.

W finałowym starciu trema nie zjadła Amerykanów i nie dali oni Hiszpanom żadnych szans, zwyciężając aż 96:65. Michael Jordan zapisując na swoim koncie 20 oczek, 1 zbiórkę, 2 asysty oraz 3 przechwyty był liderem ekipy Stanów Zjednoczonych, wobec czego podczas dekoracji medalistów mógł z dumą odebrać złoty krążek. "Air" jak na kapitana przystało był najskuteczniejszym koszykarzem USA na igrzyskach, zdobywając w każdym meczu średnio 17,1 punktu. "Jankesi" w Los Angeles stworzyli doskonały kolektyw, porównywalny do zwycięskiej ekipy Stanów Zjednoczonych z 1960 roku z Rzymu, na czele której stał legendarny Jerry West.

fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com
fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com

"MJ" dzięki swoim popisom podczas turnieju w "Mieście Aniołów" stał się jeszcze większą gwiazdą, lecz sława nie była mu w głowie - liczyła się tylko koszykówka i zwycięstwa. - Michael miał szacunek do wszystkich i był miły dla każdego człowieka, na którego się natknął i każdego, który stojąc za kulisami przyczynił się do sukcesu drużyny. Sprawiał wrażenie chłopaka, który ma czas dla wszystkich. On był wtedy w tak młodym wieku, że ta cała sława mogła mu szybko uderzyć do głowy, ale jednak potrafił się doskonale odnaleźć w tym wszystkim. Mike był wielką gwiazdą, która nie chciała kraść dla siebie całego blasku reflektorów. On pragnął, żebyśmy z nim dzielili te wspaniałe chwile - chwali Jordana zaangażowany w organizację igrzysk w LA Peter Ueberroth.
[nextpage]Orkiestra pod batutą Boba Knighta zapisała się w historii basketu jako ostatni team USA złożony z amatorów, który wywalczył olimpijskie złoto. Cztery lata później w Seulu Amerykanie ulegli w finale Związkowi Radzieckiemu, a w 1992 roku do rywalizacji zostali już dopuszczeni zawodowcy z NBA. Ze względu na zbojkotowanie przez Rosjan rywalizacji w Los Angeles, wśród ekspertów basketu po dziś dzień toczą się debaty czy lepszy był zespół z latającym Michaelem Jordanem w składzie, czy drużyna nieustraszonego Jerry'ego Westa z Rzymu. - Kiedy słyszę takie gadanie, że wygraliśmy z powodu nieobecności w turnieju ZSRR, to nóż mi się w kieszeni otwiera - elektryzuje się Bob Knight. - Ludzie w ogóle nie oglądali ich meczów, podczas gdy ja obserwowałem ich grę przez ostatnie dwa lata przed igrzyskami i z całą pewnością mogę stwierdzić, że niewiele by ugrali. Oni mieli poważne problemy z defensywą i polegliby w starciu z niejednym przeciwnikiem. Jeśli ktoś jest innego zdania, to najwyraźniej nie zna się na koszykówce.

W sierpniu 1984 roku Michael Jordan pierwszy sezon w lidze zawodowej miał dopiero przed sobą, a jego koszykarskie umiejętności powoli stawały się legendarne. To wiele jak na tak młodego zawodnika, czasem zbyt wiele, lecz cechy osobowości "MJ'a" pozwalały przypuszczać, że ten chłopak udźwignie ciężar sławy i będzie coraz lepszym graczem. - Uważam, iż miałem wielkie szczęście, że mogłem trenować Michaela Jordana - puentuje coach złotej drużyny z Los Angeles.

Z turniejem w "Mieście Aniołów" wiąże się jeszcze co najmniej jedna ciekawa historia. Jak powszechnie wiadomo, "MJ" jest flagową twarzą firmy Nike i posiada całą gamę obuwia oraz odzieży, firmowanych własnym nazwiskiem. Okazuje się, że niewiele brakowało, by do podpisania kontraktu pomiędzy amerykańskim producentem a królem basketu w ogóle nie doszło. Nike ze wszystkich sił namawiało Michaela do parafowania umowy tuż po zakończeniu igrzysk w LA, ale "Jego Powietrzność" był do tego pomysłu nastawiony dość sceptycznie. W końcu największe wówczas gwiazdy NBA, Larry Bird oraz Magic Johnson, były twarzami Converse'a, a za najlepsze obuwie koszykarskie uważano produkty Adidasa. "Air" dostał zaproszenie na rozmowy do siedziby Nike w Portland i już miał odmówić, gdy do akcji wkroczyła jego matka. - Michael, wsiądziesz do tego samolotu i nie uznaję sprzeciwu – powiedziała Deloris. Jak nakazała rodzicielka, tak się stało. Jordan wyruszył do stanu Oregon i podpisał pięcioletni kontrakt opiewający na sumę dwóch i pół miliona dolarów, a Nike przeznaczyło dodatkowo pięćset tysięcy "zielonych" na promocję marki Air Jordan. Ani Converse, ani Adidas nie chcieli zaproponować podobnych warunków.

fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com
fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com

Dwudziestojednoletni Michael Jordan mógł być wzorem do naśladowania dla zarówno młodszych jak i starszych kolegów z parkietu. Skąd u tak młodego chłopaka było tyle pokory i zaangażowania w pracę? - Nauczyłem się tego od rodziców, którzy w identyczny sposób podchodzili do wszystkich obowiązków. Nie było mowy o pracy na pół gwizdka. Ja dawałem z siebie sto procent na treningach oraz w meczach i dlatego gra sprawiała mi przyjemność. Ćwicząc poprawiasz swoje niedoskonałości, dzięki czemu w spotkaniach o stawkę masz możliwość pokazania zagrań, które opanowałeś do perfekcji. Treningi to nie czas na odpoczynek. Tam pracujesz nad wszystkim - nad rzutem, nad mijaniem lewą stroną, rzutem lewą ręką i nad wszystkimi rzeczami, które czynią cię silniejszym i lepszym zawodnikiem - tłumaczy "Air".

Koniec części czwartej. Kolejna już w najbliższą środę.

Specjalne podziękowania dla Steve'a Lipofsky'ego, oficjalnego fotografa Boston Celtics w latach 1981-2003 oraz twórcy serwisu Basketballphoto.com, za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w artykule.

Bibliografia: Chicago Tribune, Charlotte Observer, usabasketball.com, globos.com, gotemcoach.com, msnbc.msn.com, larrybrownsports.com, hbswk.hbs.edu.

Porzednie części:
Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. I
Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. II
Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. III

Komentarze (0)