"Klonowe Liście" poległy w nim aż 78:59. "Air" w spotkaniu z teamem z Europy Zachodniej zbytnio nie brylował, popełniając aż sześć strat, jednak w starciu z ekipą zza miedzy rozwiał wszelkie wątpliwości, notując 13 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty oraz jeden przechwyt. W finale na "Jankesów" czekał ponownie team Hiszpanii i nikt o zdrowych zmysłach nie wyobrażał sobie, że podopieczni Boba Knighta mogliby zejść z parkietu pokonani przez zespół, który w fazie grupowej doprowadzili do rozpaczy.
10 sierpnia 1984 roku miał być dla Amerykanów dniem, w którym ponownie zasiądą na koszykarskim tronie. Na przedmeczowej odprawie w szatni panowała napięta atmosfera - wszyscy zawodnicy oprócz Michaela Jordana siedzieli z nisko opuszczonymi głowami. Bob Knight zlustrował swoich graczy i po chwili zauważył, że spomiędzy jego notatek taktycznych wystaje żółta karteczka. Było na niej napisane: "Trenerze, nie martw się. Nie po to znosiliśmy ten cały syf, żeby teraz przegrać". Niechlujny charakter pisma nie pozostawiał coachowi wątpliwości, że wiadomość ta była autorstwa "MJ'a". - Spojrzałem na tę kartkę i od razu wiedziałem, że tylko Jordan mógł napisać coś takiego. Wtedy dotarło do mnie, że jesteśmy gotowi do walki. Do zawodników powiedziałem jedynie: "w porządku, idźcie po złoto" - wspomina Knight.
Coach olimpijskiej drużyny USA zaliczał się do ludzi trudnych w obyciu. Jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców akademickich w historii basketu nie patyczkował się ze swoimi zawodnikami, często wzbudzając w nich strach. W jego drużynach panował reżim rodem z armii, dlatego nazywano go "Generałem". Pochodzący se stanu Ohio szkoleniowiec przez niemal trzydzieści lat (1971 - 2000) był trenerem zespołu Indiana University. Knight rozstał się jednak ze swoim długoletnim pracodawcą w atmosferze skandalu. Najpierw przyłapano go jak chwyta za szyję swojego zawodnika, a czarę goryczy przelał incydent z rzuceniem krzesła na parkiet w geście protestu przeciw krzywdzącym jego drużynę decyzjom arbitra. Michael Jordan należał jednak do wąskiego grona osób, które potrafiły znaleźć nić porozumienia z "Generałem". "MJ" zapracował sobie na szacunek trenera swoim podejściem do gry w koszykówkę. "Air" harował na treningach za dwóch, a każda nawet sparingowa gierka była dla niego niczym mecz o mistrzostwo NBA. Michael należał również do zawodników, którzy przede wszystkim mają wymagania wobec siebie, a dopiero na drugim miejscu wobec kolegów z zespołu. - W tej drużynie nie było drugiego takiego zawodnika, który był w stanie zmusić trenera do odłożenia notatek na bok. "MJ" potrafił dostać się w głąb duszy Boba i go rozbawić – opowiada Steve Alford. - Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego jak wielka ciąży na nas presja i wiedzieliśmy, że jeśli przegramy, to tylko przez tremę. Michael pisząc ten liścik do trenera doskonale wiedział co robi, ponieważ dzięki temu lody zostały przełamane i w mgnieniu oka uszło z nas całe napięcie. Myślę, że swoim zaangażowaniem bardzo pomogliśmy Michaelowi w znalezieniu nici porozumienia z trenerem. Przez trzy miesiące trenowaliśmy trzy razy dziennie. W tamtym czasie byłem ledwie świeżakiem na uczelni, więc taki wysiłek sprawiał, że po zajęciach siedziałem z wywieszonym językiem. "MJ" był pokorny, grał z pasją i nie zachowywał się jak primadonna - dodaje uczestnik igrzysk w Los Angeles.
W finałowym starciu trema nie zjadła Amerykanów i nie dali oni Hiszpanom żadnych szans, zwyciężając aż 96:65. Michael Jordan zapisując na swoim koncie 20 oczek, 1 zbiórkę, 2 asysty oraz 3 przechwyty był liderem ekipy Stanów Zjednoczonych, wobec czego podczas dekoracji medalistów mógł z dumą odebrać złoty krążek. "Air" jak na kapitana przystało był najskuteczniejszym koszykarzem USA na igrzyskach, zdobywając w każdym meczu średnio 17,1 punktu. "Jankesi" w Los Angeles stworzyli doskonały kolektyw, porównywalny do zwycięskiej ekipy Stanów Zjednoczonych z 1960 roku z Rzymu, na czele której stał legendarny Jerry West.
"MJ" dzięki swoim popisom podczas turnieju w "Mieście Aniołów" stał się jeszcze większą gwiazdą, lecz sława nie była mu w głowie - liczyła się tylko koszykówka i zwycięstwa. - Michael miał szacunek do wszystkich i był miły dla każdego człowieka, na którego się natknął i każdego, który stojąc za kulisami przyczynił się do sukcesu drużyny. Sprawiał wrażenie chłopaka, który ma czas dla wszystkich. On był wtedy w tak młodym wieku, że ta cała sława mogła mu szybko uderzyć do głowy, ale jednak potrafił się doskonale odnaleźć w tym wszystkim. Mike był wielką gwiazdą, która nie chciała kraść dla siebie całego blasku reflektorów. On pragnął, żebyśmy z nim dzielili te wspaniałe chwile - chwali Jordana zaangażowany w organizację igrzysk w LA Peter Ueberroth.
[nextpage]Orkiestra pod batutą Boba Knighta zapisała się w historii basketu jako ostatni team USA złożony z amatorów, który wywalczył olimpijskie złoto. Cztery lata później w Seulu Amerykanie ulegli w finale Związkowi Radzieckiemu, a w 1992 roku do rywalizacji zostali już dopuszczeni zawodowcy z NBA. Ze względu na zbojkotowanie przez Rosjan rywalizacji w Los Angeles, wśród ekspertów basketu po dziś dzień toczą się debaty czy lepszy był zespół z latającym Michaelem Jordanem w składzie, czy drużyna nieustraszonego Jerry'ego Westa z Rzymu. - Kiedy słyszę takie gadanie, że wygraliśmy z powodu nieobecności w turnieju ZSRR, to nóż mi się w kieszeni otwiera - elektryzuje się Bob Knight. - Ludzie w ogóle nie oglądali ich meczów, podczas gdy ja obserwowałem ich grę przez ostatnie dwa lata przed igrzyskami i z całą pewnością mogę stwierdzić, że niewiele by ugrali. Oni mieli poważne problemy z defensywą i polegliby w starciu z niejednym przeciwnikiem. Jeśli ktoś jest innego zdania, to najwyraźniej nie zna się na koszykówce.
W sierpniu 1984 roku Michael Jordan pierwszy sezon w lidze zawodowej miał dopiero przed sobą, a jego koszykarskie umiejętności powoli stawały się legendarne. To wiele jak na tak młodego zawodnika, czasem zbyt wiele, lecz cechy osobowości "MJ'a" pozwalały przypuszczać, że ten chłopak udźwignie ciężar sławy i będzie coraz lepszym graczem. - Uważam, iż miałem wielkie szczęście, że mogłem trenować Michaela Jordana - puentuje coach złotej drużyny z Los Angeles.
Z turniejem w "Mieście Aniołów" wiąże się jeszcze co najmniej jedna ciekawa historia. Jak powszechnie wiadomo, "MJ" jest flagową twarzą firmy Nike i posiada całą gamę obuwia oraz odzieży, firmowanych własnym nazwiskiem. Okazuje się, że niewiele brakowało, by do podpisania kontraktu pomiędzy amerykańskim producentem a królem basketu w ogóle nie doszło. Nike ze wszystkich sił namawiało Michaela do parafowania umowy tuż po zakończeniu igrzysk w LA, ale "Jego Powietrzność" był do tego pomysłu nastawiony dość sceptycznie. W końcu największe wówczas gwiazdy NBA, Larry Bird oraz Magic Johnson, były twarzami Converse'a, a za najlepsze obuwie koszykarskie uważano produkty Adidasa. "Air" dostał zaproszenie na rozmowy do siedziby Nike w Portland i już miał odmówić, gdy do akcji wkroczyła jego matka. - Michael, wsiądziesz do tego samolotu i nie uznaję sprzeciwu – powiedziała Deloris. Jak nakazała rodzicielka, tak się stało. Jordan wyruszył do stanu Oregon i podpisał pięcioletni kontrakt opiewający na sumę dwóch i pół miliona dolarów, a Nike przeznaczyło dodatkowo pięćset tysięcy "zielonych" na promocję marki Air Jordan. Ani Converse, ani Adidas nie chcieli zaproponować podobnych warunków.
Dwudziestojednoletni Michael Jordan mógł być wzorem do naśladowania dla zarówno młodszych jak i starszych kolegów z parkietu. Skąd u tak młodego chłopaka było tyle pokory i zaangażowania w pracę? - Nauczyłem się tego od rodziców, którzy w identyczny sposób podchodzili do wszystkich obowiązków. Nie było mowy o pracy na pół gwizdka. Ja dawałem z siebie sto procent na treningach oraz w meczach i dlatego gra sprawiała mi przyjemność. Ćwicząc poprawiasz swoje niedoskonałości, dzięki czemu w spotkaniach o stawkę masz możliwość pokazania zagrań, które opanowałeś do perfekcji. Treningi to nie czas na odpoczynek. Tam pracujesz nad wszystkim - nad rzutem, nad mijaniem lewą stroną, rzutem lewą ręką i nad wszystkimi rzeczami, które czynią cię silniejszym i lepszym zawodnikiem - tłumaczy "Air".
Koniec części czwartej. Kolejna już w najbliższą środę.
Specjalne podziękowania dla Steve'a Lipofsky'ego, oficjalnego fotografa Boston Celtics w latach 1981-2003 oraz twórcy serwisu Basketballphoto.com, za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w artykule.
Bibliografia: Chicago Tribune, Charlotte Observer, usabasketball.com, globos.com, gotemcoach.com, msnbc.msn.com, larrybrownsports.com, hbswk.hbs.edu.
Porzednie części:
Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. I
Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. II
Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. III