Zacznijmy więc od początku. Z numerem 1. Chicago Bulls sięgnęło po Derricka Rose’a, pochodzącego zresztą właśnie z Wietrznego Miasta. Opinie na jego temat były mocno zróżnicowane - jedni twierdzili, że jest talentem czystej wody, drudzy przekonywali, że może być przereklamowaną gwiazdeczką. Obserwując jego fantastyczny mecz w finale NCAA, miałem głęboką nadzieję, że nie sprawdzi się drugi scenariusz. I tak się też dzieje. Rose nie potrzebował długiego okresu aklimatyzacji i już w trzecim meczu przeciwko Memphis Grizzlies pokazał swoje ogromne umiejętności. 26 punktów, 6 zbiórek oraz 3 asysty pozwoliło Bykom wygrać spotkanie, po którym nikt już chyba nie miał wątpliwości, co do umiejętności 20-letniego rozgrywającego. Były gwiazdor Memphis Tigers opiera swoją grę na niesamowitej szybkości i agresywnej penetracji. Jego wejścia pod kosz często kończą się punktami a kolejni defensorzy nie potrafią znaleźć sposobu na rozpędzonego zawodnika. Co więcej, Rose posiada doskonały zmysł orientacji i doskonale dostrzega lepiej ustawionych partnerów. Obecnie ze średnią 5,7 asyst jest najlepszym podającym wśród debiutantów.
Nieco gorzej spisuje się Michael Beasley, numer 2. tegorocznego naboru. Trzeba jednak od razu zaznaczyć fakt, że ma on w składzie obok siebie takich tuzów jak Dwyane Wade i Shawn Marion. Jeszcze przed jego debiutem zastanawiano się na jakiej pozycji zagra, bowiem może występować zarówno jako niski jak i silny skrzydłowy. Szkoleniowiec zespołu z Florydy Erik Spoelstra postanowił przesunąć Udonisa Haslema na pozycję centra a obok niego walczy na deskach Shawn Marion. Tym samym Beasley nie zbiera już tak dużej ilości piłek jak w NCAA, co nie osłabia jego ogólnej wartości jako zawodnika. Niespełna 20-letni skrzydłowy najgroźniejszy jest w półdystansie. Stamtąd potrafi celnie przymierzyć lub błyskawicznie przyspieszyć w kierunku kosza. W kilku spotkaniach wybornie układała się jego współpraca z Wadem, co może być dobrym prognostykiem na dalszą część sezonu. Ponadto Beasley nie musi martwić się o miejsce w składzie, ponieważ na ławce rezerwowych Żaru próżno szukać godnych go zmienników.
Na całe szczęście, inaczej niż w poprzednich latach, ilość solidnych debiutantów nie kończy się na dwóch czy trzech nazwiskach. Tegoroczny sezon jest niezwykle bogaty pod względem okazałych występów nieopierzonych jeszcze koszykarzy. Wszelkie obawy co to swojej osoby rozwiał szybko O.J. Mayo, najlepszy jak do tej pory strzelec wśród debiutantów (20,6 punktu). Memphis Grizzlies uparło się na byłego strzelca z Południowej Karoliny, oddając do Minnesoty Timberwolves Kevina Love’a. Ruch ten okazał się strzałem w dziesiątkę. Mayo już dwukrotnie przekraczał granicę 30 punktów i mimo, że Niedźwiadki radzą sobie słabiutko, powinien być jednym z faworytów do nagrody Rookie of the Year. Do swoich dużych umiejętności szybko przekonał Larry’ego Browna D.J. Augustin. Rozgrywający, wybrany z 9. numerem przez Charlotte Bobcats, od trzech spotkań zadomowił się w wyjściowym składzie Rysiów i udowadnia, że miejsce to zdecydowanie mu się należy. W wygranym meczu z Philadelphią 76ers 21-latek zanotował 25 punktów, 11 asyst i 5 zbiórek. Szkoda tylko, że Charlotte znów błąka się gdzieś w ogonie Konferencji Wschodniej.
Podobnie wygląda sytuacja z Russellem Westbrookiem. Ten póki co przegrywa rywalizację w wyjściowym składzie Oklahoma City Thunder z Earlem Watsonem. Mimo tego zdobywa średnio 12,1 punktu, 3,7 asysty, 3,2 zbiórki i 1,6 przechwytu, będąc czołowym rozgrywającym wśród debiutantów. Niestety Grzmot gra fatalnie, legitymując się obecnie tragicznym bilansem 1-15. Z kolei nadspodziewanie łatwo pewne miejsce w składzie Miami wywalczył sobie Mario Chalmers. O zawodniku było głośno jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, kiedy został przyłapany na paleniu marihuany. Nie przeszkodziło mu to jednak w pokazaniu swoich dużych umiejętności, mimo że do NBA trafił dopiero z 34. numerem. Chalmers jest najlepszym przechwytującym wśród rookies (9 przechwytów przeciwko Philadelphii!) i znajduje się tuż za Rosem w klasyfikacji czołowych asystentów.
Został wybrany z najwyższym numerem zeszłorocznego draftu, lecz cały sezon leczył kontuzję. O kim mowa? Oczywiście, Greg Oden. Potężnie zbudowany (i schorowany) 20-latek na pewno nie będzie należał do ścisłej czołówki zawodników z największą ilością rozegranych meczów w historii NBA. Na pewno też nie będzie nigdy królem strzelców. Ale dominatorem strefy podkoszowej jak najbardziej. Do tej pory jednak nie potwierdził jeszcze swoich niemałych umiejętności. 22 punkty i 10 zbiórek przeciwko Wojownikom to stanowczo za mało.
Kameruńczyk w NBA? I to z takim dziwnym nazwiskiem? Luc Richard Mbah a Moute to prawdziwa rewelacja w Milwaukee Bucks. Młody skrzydłowy wygryzł ze składu Kozłów uznanego w lidze Charliego Villanuevę, stając się mocnym filarem ekipy z Wisconsin. Na chwilę obecną to najlepszy zbierający wśród debiutantów ze średnią 7,6 zbiórki na mecz. Niezwykle dużym echem odbiło się jego okazałe double-double (19 punktów i 17 zbiórek) w meczu przeciwko Memphis Grizzlies.
Kłopoty kadrowe w San Antonio Spurs świetnie wykorzystał George Hill. 22-letni rozgrywający przebojem wdarł się do starting five Ostróg, mimo że został wybrany z dalekim 26. numerem w drafcie. W ostatnich trzech występach Hill zdobywał co najmniej 20 punktów. Szkoda tylko, że wkrótce powróci na ławkę rezerwowych, bo do zdrowia wraca podstawowy duet obwodowych Ginobili - Parker. Z rolą zmiennika pogodzony jest natomiast Rudy Fernandez. Hiszpański snajper po świetnym sezonie na Starym Kontynencie przeszedł do Portland Trail Blazers, gdzie nie zawodzi. Szczególnie dobry w jego wykonaniu był początek listopada, kiedy to raz za razem zdobywał po kilkanaście punktów w meczu.
Tymczasem największym zaskoczeniem wśród pierwszoroczniaków był występ gracza Golden State Warriors Anthony’ego Morrowa w spotkaniu przeciwko Los Angeles Clippers. 23-latek zdobył 37 punktów, co jest do tej pory najlepszym wynikiem w historii NBA wśród graczy, którzy nie zostali wybrani w drafcie. Tak, tak - Morrow nie został wybrany w tegorocznym naborze. Za nami już tyle wrażeń z debiutantami w roli głównej a to przecież dopiero pierwszy miesiąc…