Przed meczem z Anwilem Włocławek Filip Dylewicz wystąpił na parkiecie Tauron Basket Ligi po raz ostatni 1 lutego. Po tamtym spotkaniu doświadczony skrzydłowy przeszedł artroskopię kolana i musiał odpocząć od koszykówki. W starciu z Anwilem, miesiąc od zabiegu, 35-latek pojawił się jednak w grze, ale nie przyniósł szczęścia. PGE Turów przegrał w Hali Mistrzów 81:86.
[ad=rectangle]
- Z kolanem jest już wszystko w porządku, ale trenowałem tylko przez ostatnie trzy dni. Cieszę się, że wróciłem do składu, niemniej szkoda, że nie udało się wygrać spotkania. Anwil zasłużył na zwycięstwo - powiedział Dylewicz.
Włocławianie grali bardzo równo przez całe spotkanie. Po pierwszej kwarcie prowadzili 24:17, a po dwóch odsłonach 41:32. Goście przejęli kontrolę nad meczem jedynie w trzeciej kwarcie, ale i tak nie byli w stanie uciec gospodarzom na więcej niż sześć oczek (62:68). W końcówce jednak więcej zimnej krwi zachowali miejscowi, którzy lepiej bronili, skuteczniej rozrzucali piłkę w ataku i pewnie egzekwowali rzuty wolne.
- Anwil był bardzo zmotywowany i chciał wykorzystać przewagę własnego parkietu. Włocławianie chcieli tym meczem pokazać, że nadal są w grze o play-off i zrobili wszystko, by to spotkanie zwyciężyć. Szkoda, że tak wyszło, że nie umieliśmy odpowiedzieć na ich agresywną grę, a w końcówce przestrzeliliśmy kilka prostych rzutów spod kosza i to się na nas zemściło - dodał 35-latek.
PGE Turów przyjechał do Włocławka po zaledwie jednym treningu odbytym w Zgorzelcu po meczu z Levallois Paryż. Również po spotkaniu z Anwilem mistrz Polski nie będzie trenował zbyt często, bowiem już w środę czeka ich rewanżowe spotkanie z francuską ekipą. Anwil chciał wykorzystać niejako "rozproszenie" koszykarzy ze Zgorzelca i rzeczywiście tak się stało. Włocławianie bardzo skutecznie wykorzystali fakt, iż PGE Turów zbyt miękko rozpoczął sobotnie starcie i dzięki wysokiej efektywności gry na początku pojedynku, nabrali pewności siebie.
- To oczywiste, że na każdym meczu koncentrujemy się tak samo i każdy mecz chcemy wygrać. Pierwszą połowę jednak przespaliśmy całkowicie i zagraliśmy bardzo słabo w ataku. 32 punkty rzucone w 20 minut to nie dużo; momentami graliśmy też zbyt indywidualnie - oceniał Dylewicz, dodając - Nie ma jednak co panikować. Do play-off pozostało nam dziewięć meczów, tylko albo aż. Każda porażka boli, ale to nie jest porażka, która sprawia, że dzieje się coś bardzo złego. Inne zespoły z czołówki też przegrywają, bo z kolei te drużyny, które walczą o play-off, walczą jak o życie, co tylko pozytywnie wpływa na rywalizację w lidze.