Kiedy człowiek przeżywa takie wydarzenie, jak decydujący o mistrzostwie mecz, akcja goni akcję. I to zarówno w meczu, kiedy Łukasz Koszarek wiąże nogi Filipa Dylewicza i rzuca trójkę, czy kiedy Quinton Hosley robi te wszystkie małe rzeczy, za które został nagrodzony MVP. Ale akcja goni akcję również po meczu, gdy wywiad goni wywiad, rozmowa rozmowę, uśmiech przeplatany jest łzami, szampan strzela, a już po wszystkim w szatni pali się cygara zwycięstwa jak za dobrą radą Reda Auerbacha. A potem nastaje drugi dzień i człowiek niewiele z tego pamięta...
[ad=rectangle]
I bynajmniej nie z powodu procentów krążących gdzieś po najdalszych miejscach organizmu (podróż autem kilkaset kilometrów do domu jest lekiem na wszelkie, nawet najdziwniejsze pomysły), ale z powodu dużo mniej romantycznego: migawek z tak arcyciekawego wydarzenia jest tyle, że nie sposób jest je wszystkie zapamiętać. Oto moje...
***
Kiryło Natiażko najpierw prężył muskuły w kierunku kibiców Stelmetu a to po udanym wsadzie, a to po bloku, ale im bliżej było końca meczu, tym środkowy PGE Turowa coraz częściej musiał widzieć, jak ci sami kibice - ironicznie - przedrzeźniają go w rytm piłek coraz częściej dziurawiących obręcz mistrza. Ups, ex-mistrza.
Ukrainiec miał być tą postacią, która zapewni zgorzelczanom siłę pod obręczą, ale jak się okazuje - intelekt i spryt Jure Lalicia okazały się dużo bardziej w cenie. Sam Natiażko frustrował się więc z meczu na mecz, potem z kwarty na kwartę w meczu numer sześć (także na trenera Miodraga Rajkovicia za to, że go zmieniał), a na koniec uciekł do szatni przed uhonorowaniem przeciwników oraz kategorycznie odmówił rozmów z dziennikarzami. Słabo.
***
Wywiadów nie odmawiali za to inni zawodnicy drużyny pokonanej. Także jeden z dwóch, który zawiódł najbardziej, czyli Mardy Collins. - To był dla mnie świetny sezon, jako całość. Grałem w mocnej drużynie, grałem w systemie, w zespole bardzo poukładanym. I wszystko było super do momentu finału. W nim zawiodłem. Wiem o tym, zdaję sobie z tego sprawę, ale myślę, że wicemistrzostwo również trzeba cenić - powiedział Amerykanin.
Wicemistrzostwa za to cenić nie zamierza Damian Kulig, który chciał zakończyć swoją przygodę z Tauron Basket Ligą złotem, a nie srebrem. Rok temu o tej porze podkoszowy PGE Turowa skakał z radości w hali CRS-u, gdyż w wielkim stylu zakończył trudny dla siebie sezon. Dzisiaj nie kryje rozczarowania, mówiąc "do widzenia TBL" na ładnych parę lat.
Ale może kiedyś i on doceni również ten medal, tak jak jego starszy kolega.
***
Quinton Hosley nie uciekał przed wywiadami. Uciekał w wywiadzie. Od jakichkolwiek porównań obecnego triumfu do tego sprzed dwóch lat. Ale na moje pytanie o to, czy właśnie jego ponownej obecności w Zielonej Górze potrzebował Stelmet, by zamienić zieleń w nazwie na złoto, wyszczerzył zęby i niczym oficer wojskowy odpowiedział: - Yes, sir! Mission accomplished! A że wyszedł do rozmowy prosto z szatni w powietrzu dało się wyczuć triumfalny zapach cygara Auerbacha.
Choć praca Łukasza Koszarka była wspaniała, nie mam żadnych wątpliwości, że nikt bardziej od Hosley'a nie zasłużył na miano MVP finałów. Już w pierwszych dwóch meczach Amerykanin imponował defensywą, ale w kolejnych czterech, gdy jego skuteczna postawa napędzała Stelmet, to po prostu był poziom wybitny.
Oglądając Hosleya w akcji, miałem wrażenie, że on szybciej przewidywał to, co za chwilę zrobią Tony Taylor czy Collins, niż oni sami zdecydowali się daną rzecz zrobić.
***
Przed finałem typowałem PGE Turów i typowałem również zgorzelczan w momencie, w którym wygrywali 2:0. I myślę, że dzisiaj nawet oni sami nie wiedzą co właściwie się stało. Dlaczego pozwolili wyrwać sobie szansę z rąk w momencie, w którym byli już dokładnie w połowie drogi.
I choć po meczu kategorycznie odrzucali ten aspekt, że Stelmet zaczął górować nad nimi nie tyle co fizyczne, czy sportowo, ale przede wszystkim mentalnie, moim zdaniem tak właśnie było. Wygrać cztery mecze z rzędu w momencie, w którym można pozwolić sobie (ewentualnie) na tylko jedną porażkę? Pewność siebie, level 10, jak mawia młodzież.
***
I jeszcze jeden obrazek, trenera Rajkovicia, który pogratulował swojemu rywalowi, Saso Filipovskiemu, a następnie udał się pod szatnię swojej drużyny i... stał, uśmiechając się jak gdyby nigdy nic się nie stało. Podszedłem, pytam.
- Trenerze, jestem trochę zaskoczony? Spodziewałbym się raczej złości, a pan stoi i się uśmiecha patrząc przez tunel jak rywale oglądają medale.
- Wygrali, byli lepsi. Dwa lata temu Stelmet, rok temu Turów, dzisiaj znowu Stelmet, a jutro? Kto wie, co przyniesie przyszłość. Szacunek do przeciwnika, ale i szacunek do własnej pracy. Porażki są miarą naszych kolejnych sukcesów.
I zadumałem się na moment...
***
Z odrętwienia wyrwał mnie znajomy, który przyjechał ze mną na mecz. Bo bilet obiecał mu... Janusz Jasiński. Dzień wcześniej, zapytany przeze mnie na Twitterze czy nie chciałby się zabrać do Zielonej Góry, znajomy odpisał, że chętnie, ale nie ma biletu. Dodając przy tym - No chyba, że znajdzie się jeden dla gościa z Włocławka - i oznaczył w tweecie właściciela Stelmetu. Jakież było jego zdziwienie, gdy po jakimś czasie przyszła wiadomość, że i owszem, jeden bilet się znajdzie. I drugie zdziwienie, gdy bilet rzeczywiście czekał w kasie przed meczem.
No więc, wyrwał mnie ten znajomy z odrętwienia i powiedział. - Super mecz, fajnie, że mogłem to zobaczyć!
I wiecie co? Ja też się cieszę, że drugi raz z rzędu mam to szczęście wsiadać za kółko i tłuc się hen daleko, by zobaczyć kluczowe spotkanie finału na żywo.
Zatem - do zobaczenia za rok? Ale może by tak w innej hali?
ja mysle ze tak . Zastal wygrywa lige 2016 . Dwa piwerwsze mecze u siebie w finale wygrywa, i dwa kolejne w gosciach tez wygrywa, I dlatego jet to mozliwe. A tak powaznie nie by Czytaj całość