11 czerwca 2014 roku. Szósty mecz finału play-off 2013/2014. PGE Turów Zgorzelec grał kapitalnie w pierwszej połowie spotkania ze Stelmetem Zielona Góra. Stopniowo, ale bezlitośnie buduje prowadzenie, które już po pierwszej połowie sięga 17 punktów...
[ad=rectangle]
- Zobaczcie na największą różnicę w grze PGE Turowa i Stelmetu - wyklepuję kolejne znaki na Twitterze. - Podczas gdy w Turowie zaangażowana jest cała piątka, o tyle Stelmet gra głównie akcje dwójkowe, albo one-on-one. I zaangażowani są tylko ci bezpośrednio biorący udział w akcji. Reszta graczy stoi z boku w roli widzów...
Mija 12 miesięcy. Choć trenerem PGE Turowa nadal jest ten sam Miodrag Rajković, dzisiaj to właśnie taką stateczną koszykówkę grają mistrzowie Polski, a Serb powiela błędy ex-rywala, Mihailo Uvalina. I dlatego zgorzelczanie przegrywają 2-3...
***
PGE Turów przegrał piąty mecz finału i na ławce, i na parkiecie. Pod koniec meczu mistrzowie (już niedługo?) grali po prostu niedorzecznie. Tony Taylor czy Nemanja Jaramaz parokrotnie wbijali się pod kosz, ale tam czekał na nich zbitek graczy Stelmetu szczelniejszy, niż Wielki Mur Chiński. A na dodatek...
Kluczowy moment meczu? Coś czuję, że Turów nie będzie miał innego pomysłu na zminimalizowanie strat, jak tylko trójki. Ale nie będą wpadać..
— Michał Fałkowski (@MichFal) czerwiec 7, 2015
Po meczu policzyłem - w ostatnich pięciu minutach sześć nietrafionych rzutów zza łuku. W tym pudło Collinsa, gdy próbował jednocześnie wymusić faul i zrobić zwód, co zakończyło się airballem.
***
Przed meczem napisałem tekst o Filipie Dylewiczu i o tym, że jeśli się nie przebudzi (oczywiście nie tylko on, kwestia "pobudki" dotyczyła również innych zawodników PGE Turowa), zgorzelczanie mogą mieć problem. I rzeczywiście mają. Cztery punkty i sześć zbiórek to może i wynik zadowalający, ale dla wchodzącego do poważnego basketu młokosa, a nie 35-letniego skrzydłowego, który rok temu rządził i dzielił, a dzisiaj, żeby "wykręcić" takie cyfry potrzebuje aż 33 minut...
Kompletnie nie rozumiem tej miłości Rajkovicia do Dylewicza w tych finałach. Przed meczem numer pięć, "Dylu" grywał, nomen omen, przeciętnie prawie 29 minut. Po piątym spotkaniu ta średnia jeszcze wzrosła, ale zespołowi nie dała kompletnie nic. Tymczasem słaby w niedzielę słaby Aaron Cel, grając przeciwko Dylewiczowi, miał pięć punktów i dziewięć zbiórek. W 24 minuty.
Przy całej sympatii dla obu dżentelmenów, mam nadzieję, że to nie tak wielki (bo wówczas niewytłumaczalny) kredyt zaufania trenera do zawodnika, ale konieczność takiej, a nie innej rotacji spowodowanej przepisem o dwóch Polakach wymusza decyzje na szkoleniowcu. Swoją drogą - dopiero teraz wychodzi jak mocno Łukasz Wiśniewski (przy całorocznej absencji Mateusza Kostrzewskiego) "pokarał" klub swoją decyzją o odejściu.
I jeszcze ta akcja, w której Chevon Troutman zdjął Dylewicza przy próbie za trzy... Bolesny znak czasów.
***
Kolejne upływające lata dotykają również innego wielkiego - Łukasza Koszarka. Niemniej jednak, nie dotykają go równie mocno. W niedzielę playmaker Stelmetu długo pozostawał gdzieś poza grą, ale jak odpalił to absolutnie "po bandzie". Trójka, przechwyt, asysta, zbiórka i kreowanie gry, na którą zgorzelczanie nie mieli pomysłu. Wskaźnik +/- na poziomie 22 mówi zresztą sam za siebie.
Nie Koszarek był jednak bohaterem meczu, ani nie zdobywca ostatnich pięciu punktów starcia, Przemysław Zamojski. Był nim Quinton Hosley, o którym - po trzech kwartach - miałem przygotowany tekst, że i owszem jest bardzo przydatny w przelewaniu defensywnych pomysłów Sasy Filipovskiego na parkiet, ale w ataku nie przypomina tego demona sprzed dwóch lat.
I proszę, początek czwartej kwarty, a Amerykanin z klasycznym poker-face trafia dwie trójki (jedna zaliczona ostatecznie za dwa), podcinając skrzydła rywalom.
***
Nie byłoby jednak wygranej Stelmetu, gdyby nie as z rękawa, a więc aspekt, któremu najbardziej przyglądam się w finałowej serii. I choć głębia składu jasno wskazywałaby w tym elemencie na PGE Turów, trener Rajković nie potrafi - także ze względu na przepis o Polakach - tego wykorzystać.
Tymczasem Filipovski w meczu numer cztery wyjął królika z kapelusza w postaci Kamila Chanasa (osiem punktów i pięć zbiórek w 18 minut), a w niedzielę zaskoczył Jure Laliciem (12 punktów, sześć fauli wymuszonych, cztery zbiórki także w 18 minut). I choć w trakcie meczu zastanawiałem się czy to, że Chorwat jest najlepszym strzelcem zespołu to siła, czy może jednak słabość ekipy z Zielonej Góry, po zakończeniu spotkania nie mam żadnych wątpliwości.
Tak jak chyba nikt nie ma wątpliwości, że mecz numer pięć był kluczowym w tej serii.