Teraz nie nazywa się już Artest. Nie nazywa się także "Przyjaciel Pand" (kiedy grał w Chinach). Teraz jest Metta World Peace - w przeszłości znakomity obrońca, mistrz ligi, parkietowy furiat i człowiek, który przeszedł do historii NBA za udział w największej bijatyce w dziejach ligi.
8-latek na terapii
19 listopada 2004 roku, Detroit. Pistons grali z Indiana Pacers. Atmosfera była napięta przez cały mecz, doszło do szarpaniny, którą zaczął skrzydłowy gospodarzy, Ben Wallace. Zamieszanie zostało szybko opanowane, wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą. W Detroit na trybunach zasiadali jednak nietypowi kibice jak na NBA. Kamera uchwyciła, jak w powietrzu szybuje kubek z piwem i trafia w leżącego na stoliku sędziowskim Artesta. Koszykarz chciał być poza awanturą, ale w ciągu sekundy rozpętało się piekło.
Doszło do regularnej bijatyki znanej raczej z ustawek pseudokibiców. Artest wbiegł w trybuny, za nim inni zawodnicy gości, wszystkim puściły hamulce. Pięści poszły w ruch, wśród Pacers najaktywniejsi byli: Stephen Jackson, Jermaine O'Neal i właśnie Artest. Ten ostatni został zawieszony na 86 spotkań i stracił 5 mln dolarów z wypłaty.
Artest (dla ułatwienia ciągle będziemy go tak nazywać) nie ma problemów z używaniem pięści. Od małego jego ojciec, były bokser i żołnierz Marines - zakładał mu rękawice i uczył, jak się bić. W nowojorskim Queens było to niezbędne. Ojciec koszykarza wymyślił, że sport wyrwie jego syna z biedy, choć myślał o pięściarstwie, a nie o NBA.
Zawodnik źle go wspominał. - Bił matkę, bił mnie. Marzyłem tylko o tym, żeby kiedyś mu oddać - mówił Artest. Skoro ktoś bił jego, to w szkole on bił innych. Ojciec regularnie był wzywany przez nauczycieli, co skutkowało kolejnym laniem i tak w kółko.
Skończyło się tym, że szkolna psycholog skierowała - uwaga - ośmiolatka na terapię kontrolowania gniewu. Znalazła także rozwiązanie, które odmieniło życie małego dzikusa - podarowała mu piłkę do kosza. Miał jak najwięcej grać.
Połamał Jordana
Jak wyglądała uliczna koszykówka w Queens w latach osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, można sobie tylko wyobrazić. Młody Artest musiał pokazać, że potrafi zarówno grać, jak i się bić. W liceum dostał przezwisko "Prawdziwy Wojownik". Potrafił poturbować kolegę z drużyny, bo uznał, że tamten nie gra na sto procent. Podczas jednego z meczów streetballa niemal pobił się z kolegą na oczach zdumionych kibiców. Tym kolegą był Elton Brand, wybrany w tym samym drafcie co Artest z numerem jeden.
Jego niewyparzona gęba i trudny charakter nie przeszkodziły mu dostać się na nowojorski St. John University. Fran Fraschilla, trener uczelnianej drużyny, stwierdził, że Artest będzie pasował do ich topornej koszykówki i przyda mu się taki twardy chłopak. Zawodnik się zgodził, bo miał blisko - tylko siedem przystanków metrem.
Na uczelni był gwiazdą, w 1999 roku przystąpił do draftu. Na podeście rękę uścisnął mu komisarz ligi, David Stern, z którym spotka się potem wielokrotnie podczas kolejnych kar nakładanych na zawodnika. Nie trafił do ukochanych New York Knicks, ale do Chicago Bulls. Pobił rekord Michaela Jordana, jeśli chodzi o liczbę przechwytów w dwóch pierwszych sezonach (miał ich łącznie 271). Do dzisiaj nie wiadomo, czy opowieści o tym, jak podczas wspólnych treningów złamał Jordanowi żebra, są prawdziwe.
Był oryginałem, jakich mało. Chciał zatrudnić się - już podczas debiutanckiego sezonu w Bulls - w sklepie z elektroniką. Miałby wtedy, jako pracownik, zniżkę na sprzęt. Po latach przyznał się, że podczas przerwy między kwartami zdarzało mu się iść do najbliższego monopolowego, kupić koniak, przynieść go do szatni i popijać dla zabicia stresu.
Zawieszenie na niemal rok po bijatyce przerwało jego karierę. Każdy wiedział, że potrafi grać, ale razem z jego umiejętnościami kupowało się też jego charakter, a tego kontrolować nikt nie był w stanie. Kiedy nie mógł grać, poprosił o miesiąc przerwy. Nie chciał przychodzić na treningi, bo promował swoją raperską płytę. Działacze mieli go dość, on miał dość Indiany. Zażądał transferu do innej drużyny, za co został zawieszony. Wreszcie trafił na Zachód, do Sacramento, gdzie jakimś cudem doprowadził słabą drużynę do play-offów.
Potem były występy w Houston Rockets, gdzie ze śmiechem wspominał słynną bijatykę i toczył zacięte boje z Kobe Bryantem, który namówił go do przenosin do Los Angeles. Z Lakers zdobył upragniony tytuł, a po ostatnim meczu zmienił nazwisko na Metta World Peace. - To przez moje nauki o buddyzmie, gdzie stawia się na miłość i przyjaźń - tłumaczył. W jednym z wywiadów dziękował Bogu, że podczas kariery nie stracił zębów.
Po zdobyciu tytułu rozpoczął się gorszy okres, z którego już nie wyszedł. Artest nie był już mistrzem obrony i w 2014 roku podpisał umowę z Chinach. W zespole Sichuan Blue Whales zmienił nazwisko na "Przyjaciel Pand". Nie kochał tych zwierząt, chodziło o promocję dziwacznych koszykarskich butów z pluszową głową pandy na wierzchu.
Końca gry nie widać. 36-letni zawodnik pograł jeszcze w tym roku we Włoszech (gdzie potrafił w jednym ze spotkań popełnić pięć przewinień w ciągu minuty), a teraz wrócił do Lakers. Jego kontrakt nie jest gwarantowany, co oznacza, że może nie dokończyć sezonu w LA. Patrząc na jego pozaboiskowe dokonania - byłoby to nawet dziwne.
Weganin zajadający kotlety
Artest był oskarżony o przemoc wobec żony, w 2007 roku spędził 10 dni w więzieniu. Był także zawieszany m.in. za bijatykę z trenerem Miami, Patem Rileyem. O szczegółach przejścia do Lakers dyskutował z Bryantem pod prysznicem, do Jimmy'ego Kimmela (prowadzi bardzo popularny talk show) przyszedł w samych bokserkach, a na trening w samym szlafroku. - Traktuję życie jak zabawę, więc się wygłupiam. Moje dzieci uważały, że to śmieszne - opowiadał.
Mistrzowskiego pierścienia się pozbył. Oddał go na licytację, choć odradzała mu to cała rodzina. Uzyskane w ten sposób pół miliona dolarów oddał na cele charytatywne. Pieniądze pomogły młodym chłopcom z zaburzeniami psychicznymi. - Kto lepiej ode mnie mógłby ich zrozumieć. Sam przecież kiedyś chodziłem do psychiatry, a potem do psychologa - mówił Artest.
Za czasów jego gry w Lakers odbył się konkurs, w którym nagrodą były bilety na mecz. Zawodnik postarał się, żeby dla dwójki fanów był to niezapomniany wieczór. Normalnie wejściówki w takich konkursach obejmują dalekie miejsca, tymczasem fani - Jessica St. John i David Doudoumian - siedzieli na samym dole, koło Leonardo DiCaprio czy Charlize Theron. - W życiu bym się nie spodziewała, że zobaczę mecz Lakers w takim towarzystwie. Prezent od Rona był czymś wyjątkowym - powiedziała St. John.
W wieku 35 lat zaczął bokserskie treningi pod okiem Freddiego Roacha (trenera Manny'ego Pacquiao). Potrafił udawać podczas telefonicznego wywiadu Luisa Scolę, kolegę z Houston Rockets. Rozmowa poszła gładko, nikt się nie zorientował, a Artest - naśladując Argentyńczyka - opowiadał m.in., że jest najlepszy na świecie.
Uważa się za weganina w osiemdziesięciu procentach. - Te dwadzieścia procent to dlatego, że lubię i jadam schabowe - kpił.
Zebrał niezliczoną liczbę przewinień technicznych, należał do najbardziej nieobliczalnych zawodników, ale takich, których kibice kochają za wielkie serce do gry. - Całe moje życie to pomyłki i złe decyzje. Mogłem skończyć w trumnie, jak mój przyjaciel zabity w Queens po meczu streetballa, a zarabiam miliony w NBA. Nie mogę na nic narzekać - podsumowywał swoją karierę w NBA.
Największy szaleniec wraca do NBA
Ron Artest ma dwie twarze. Jedną, tę znaną z koszykarskich parkietów: zaciętą, nieprzyjemną, upartą. Jest i druga: twarz poczciwca, który zafundował dwójce kibiców najlepsze bilety na mecz Lakers.