Małe gwiazdy NBA - podbili ligę mimo wzrostu Napoleona

AFP / Mierzący tylko 160 cm Muggsy Bogues był wzorem determinacji i poświęcenia
AFP / Mierzący tylko 160 cm Muggsy Bogues był wzorem determinacji i poświęcenia

Mali wzrostem, wielcy duchem. Niewielu koszykarzom o wzroście Napoleona udało się podbić NBA. Wielu z nich stało się jednak gwiazdami, bo zwykli ludzie kochali ich oglądać.

Dzielni koszykarze na wózkach uświadamiają nam, że koszykówka jest sportem, który może uprawiać praktycznie każdy. Każdy, który ma dwie sprawne dłonie. Niestrudzeni bohaterowie, tacy jak Amerykanin Zach Hodskins, udowadniają nawet, że aby grać wystarczy tylko jedna sprawna ręka. Ale koszykówka jest przede wszystkim sportem dla wysokich ludzi. Każdego dnia nastoletni, ambitny skrzat traci miejsce w składzie swojej szkolnej drużyny na rzecz o głowę wyższego rówieśnika, w którym trenerzy widzą większy potencjał. Tak już po prostu jest. Niewysocy koszykarze muszą często pracować wielokrotnie ciężej niż ci, którym natura nie poskąpiła genów.

NBA jest najlepszą koszykarską ligą świata. Stanowi Olimp dla tych, którzy zamarzyli, by zostać drugim Michaelem Jordanem, Kobim Bryantem czy LeBronem Jamesem. Aż 4043 koszykarzy zagrało w NBA od powstania ligi w 1946 roku. Jednak tylko 3,1 proc. z nich mierzyło nie więcej niż 181 cm wzrostu. Zaledwie 12 (słownie: dwunastu) miało 173 cm i mniej... 12 z 4043.

Allen Iverson (183 cm) został ikoną koszykówki, bo potrafił raz po raz znajdować drogę do obręczy w podkoszowej alei drzew i gigantów. Stał się idolem, wzorem do naśladowania. Pokazał, że można. Ludziom łatwiej było identyfikować się z nim niż np z potężnym Shaquillem O'Nealem. Tak jak łatwiej jest im naśladować dziś Stephena Curry'ego niż LeBrona Jamesa.

Warto jednak uświadomić sobie, jak niewielu niewysokim koszykarzom udało się przebić na sam szczyt. Stanowią oni tylko wyjątek potwierdzający regułę. Za to kiedy już uda im się dostać do NBA, zdecydowana większość z nich nie spoczywa na laurach. Pamiętają jak trudną przeszli drogę i najczęściej czystą determinacją i zawziętością bardzo łatwo zjednują sobie sympatię kibiców. Stają się gwiazdami, bohaterami publiczności. Nawet jeśli nie zawsze idzie to w parze z mistrzowskimi pierścieniami czy z ich indywidualnymi osiągnięciami. Ludzie po prostu kochają ich oglądać. Często ci ludzie są tymi, którym się nie udało.

Mierzący 175 cm Calvin Murphy, dziś 67-letni komentator meczów Houston Rockets, a w przeszłości gwiazda klubu z Teksasu jest najniższym koszykarzem, który kiedykolwiek zagrał w Meczu Gwiazd. Spośród zawodników, którzy nie dorośli do 180 cm wzrostu jeszcze tylko czterech zagrało w meczu najlepszych koszykarzy ligi. Z czego trzech w dalekiej przyszłości, kiedy średnia wzrostu w NBA była dużo niższa niż obecnie.

Oto historie kilku z tych mikrusów, którzy nigdy w Meczu Gwiazd nie zagrali, ale w swoich czasach porywali tłumy. Jeden z nich robi to obecnie, grając w być może najgorszej drużynie w historii NBA.

Po prostu Ish

"Ish" to skrót od imienia Ishmael. Posługuje się nim rozgrywający Philadelphii 76ers Ish Smith, 27-letni gracz, który od 2010 roku zwiedził aż 9 klubów i nawet ten obecny lekką ręką zwolnił go w czerwcu, zanim ostatniej Wigilii pozyskał go z powrotem.

"Ish" to wg słownika Urban Dictionary "Slangowe określenie słowa 'g***o' (ang. shit). Wywodzi się ono z odtwarzania wstecz przekleństw, aby hip-hopowe piosenki mogły być puszczane w radio i telewizji". Ale w amerykańskim slangu słowo "shit" nie zawsze ma negatywny charakter. Mówi się np "The Mexican Food Shit", aby powiedzieć, że jest to najlepsze burrito jakie kiedykolwiek jadłeś.

W drużynie 76ers, która wygrała tylko 4 z pierwszych 40 meczów tego sezonu (najgorszy bilans w historii w jednym sezonie NBA to 9-73), Ish Smith jest najlepszym co mogło przytrafić się kibicom koszykówki w 6-milionowej Filadelfii. Ish jest tzw iskrą bożą, albo naturalnym źródłem energii. Zwał jak zwał. Wg oficjalnych informacji mierzy 183 cm wzrostu, ale oficjalne informacje nie podają, że prawdopodobnie zmierzono go w kapeluszu i na obcasach.W pewnym sensie wszędobylski Ish przypominać może kibicom 76ers Iversona, a fakt że tyle klubów dało mu szansę i tyle razy zdawał się ją wykorzystywać, tylko po to żeby zostać zwolnionym, pozbawił go zahamowań. Nie ma dla niego problemu rzucić 20 punktów, albo zaliczyć 10 asyst. Robi to przy tym efektownie i przede wszystkim na parkiecie myśli o innych.

Oczywiście żaden klub nie wybrał go w drafcie NBA... Grał na dobrej uczelni Wake Forest - zastąpił tam w 2006 roku Chrisa Paula, najlepszego rozgrywającego NBA ostatniej dekady - ale musiał spędzić cztery lata w lidze akademickiej, bo nie miał szans, żeby trafić do NBA wcześniej. Ale mimo tego, że nie został wybrany w drafcie, w 2010 roku szansę dał mu otwarty na nowości i wówczas eksplorujący nowe trendy Daryl Morey, Generalny Menedżer Houston Rockets. Ish zdobył sobie miejsce w składzie podczas obozu przed sezonem, a potem zagrał nawet w 28 meczach i spisywał się obiecująco. Tylko, że Rockets i tak oddali go do Memphis Grizzlies przy pierwszej lepszej okazji...

I tak potem wyglądała kariera Smitha. Zagrał 15 meczów w Memphis, 6 meczów w Golden State Warriors, 56 meczów w Orlando, 16 meczów w Milwaukee, 70 meczów w Phoenix, 30 meczów w Oklahomie, 25 w Filadelfii, 27 w Nowym Orleanie, zanim 76ers w grudniu postanowili naprawić swój błąd i sprowadzili go z powrotem w czasie, gdy wszyscy szykowali się aby usiąść do wigilijnego stołu.

Dziś Ish Smith to największy powód do tego, by oglądać młodą, raczkującą drużynę 76ers. Obok niego są bardziej utalentowani gracze - wysocy i przede wszystkim o dwie głowy wyżsi Nerlens Noel i Jahlil Okafor - ale kibice w 76ers nie skandują ich imion. To malutki Smith zbiera największe owacje i dzieje się tak nie bez powodu.

Kochany Muggsy

Ale Ish Smith jest kolosem przy Tyronie "Muggsym" Boguesie. Tego koszykarza przedstawiać nikomu nie trzeba. Były lider Charlotte Hornets, których kurtki w latach 90-tych sprzedawały się na polskich bazarach nie gorzej niż ortaliony Chicago Bulls, sławę zyskał sobie rolą w "Kosmicznym Meczu". W starciu przeciwko potworom z kosmosu kilku gigantów nawet oszukał, pomagając Królikowi Bugsowi i Jordanowi uratować ziemię.

Bogues mierzył tylko 160 cm wzrostu, a wg niektórych danych nawet 159 cm. Można śmiało powiedzieć, że w NBA nie prędko zobaczymy kogoś o takich warunkach fizycznych.

Muggsy grał w NBA aż przez 14 lat i był jednym z niekoniecznie najlepszych, ale na pewno jednym z najpopularniejszych koszykarzy lat 90-tych. Fakt, że przy takim wzroście dawał sobie radę, wydatnie przyczynił się do "boomu" na koszykówkę NBA jaki wydarzał się w Europie ponad 20 lat temu. Każdy mierzący 160 cm nastolatek - czy to w Polsce czy we Włoszech - mógł pomyśleć "skoro Muggsy'emu się udało, to dlaczego mi ma się nie udać?". To nie przypadek, że zagrał w "Kosmicznym Meczu".

I podobnie jak Ish Smith, Bogues też spędził cztery lata na południu USA, grając w barwach Uniwersytetu Wake Forest. Jednak w przeciwieństwie do Smitha, na jego talencie poznano się szybko. Już po trzecim roku studiów Bogues został nominowany do wówczas amatorskiej reprezentacji USA, która w 1986 roku przywiozła złoty medal z MŚ w Hiszpanii. Rok później Bogues został wybrany z nr 12 draftu NBA.

Ale tu historia znów się powtarza... Bo nawet w Muggsy'ego szybko przestano wierzyć. Po tym jak rozegrał swój pierwszy sezon w NBA, jego drużyna Washington Wizards nie zastrzegła sobie praw do niego w dodatkowym drafcie. Wizards stwierdzili, że mają w składzie ośmiu zawodników, którzy zasługują na to bardziej. W ten sposób właśnie Bogues został przejęty przez debiutujących w NBA Hornets, a potem na następne 10 lat stał się jedną z twarzy zespołu, w którym największymi gwiazdami byli Larry Johnson i Alonzo Mourning.

Dlaczego Boguesowi udało się spędzić aż 14 lat w NBA mimo tego, że był wzrostu Madonny?

Do dziś koszykarze z tamtej dekady, kiedy mówią o nim, wspominają przede wszystkim jak szalenie napastliwym był obrońcą. Mówią o tym jak trudno było kozłować przy nim piłkę. Jak bardzo był szybki i niebezpieczny, gdy wyprowadzało się ją ze swojej połowy parkietu. W ataku Bogues nie był wirtuozem - nigdy nie zdobywał więcej niż 11,2 punktów w jednym sezonie - ale był boiskowym generałem. We współczesnej NBA wydaje się być niemal niemożliwym, aby ktoś mógł mieć praktycznie tyle samo przechwytów (1067) ile popełnionych strat (1118) w swojej karierze.

[nextpage]Sputnik Webb

Akcje Anthony'ego Jerome'a "Spudda" Webba mogliśmy oglądać tylko na starych kasetach VHS i obecnie możemy to robić na YouTube. Były i są to zwykle highlighty z jego pamiętnych udziałów w Konkursie Wsadów NBA. To wsady były jego znakiem rozpoznawczym. Mierzący 170 cm Webb dziś pamiętany jest głównie z tego faktu, bo koszykarzem było dużo gorszym niż Bogues.

Ale Konkurs Wsadów, który wygrał w 1986 roku do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych. Nie były to jeszcze czasy, gdy można było nagrać klip wideo i umieścić go w internecie, dlatego widok mierzącego 170 cm wzrostu sportowca, który wsadza piłkę z góry do kosza był dla kibiców czymś absolutnie wyjątkowym.

A Webb był w tym mistrzem, posiadając wyskok, który zmierzono na 110 cm. Robił obroty w powietrzu o 360 stopni, opuszczał piłkę w locie, to podnosił ją znów do góry, obijał ją o tablicę - po prostu latał. Żadnemu z konkursów nie towarzyszył taki szok po rozstrzygnięciu, jak było to w 1986 roku kiedy pokonał maszynę do wsadów, Dominique'a Wilkinsa.

Webb był trzecim najniższym koszykarzem w historii NBA. Niżsi od niego byli tylko Bogues i mierzący 165 cm Earl Boykins, który był najlepszym strzelcem z nich wszystkich i grał z przerwami do 2012 roku. Większą furorę w NBA zrobił jednak w czasach gry Boykinsa inny skoczek, Nate Robinson - ten, który miał być może największy kompleks Napoleona z nich wszystkich.

Mały Nate

To właśnie Spud Webb w 2006 roku przygotował Nate'a Robinsona do startu w Konkursie Wsadów. Robinson wygrał trzy - w 2006, 2009 i 2010 roku - choć te ostatnie zwycięstwa zbiegły się już z rozczarowaniem jakie stopniowo przynosił sam poziom konkursu.

Robinson nic sobie jednak z tego nie robił. Tym co różniło go od Boguesa, Webba i Isha Smitha były jego nonszalancja i luz - ktoś mógłby nazwać to pozą i gwiazdorstwem. Ale jeśli szukać w NBA następcy Iversona to najbliżej było właśnie mu, chociaż był tylko gorszą podróbką. Nate Robinson posiadał tzw "swag", zanim w ogóle zaczęto używać tego słowa.

Mały Nate początkowo miał być futbolistą i na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Washington był gwiazdą zarówno drużyny futbolowej, jak i koszykarskiej. Jednak zamiast zostać anonimowym obrońcą w futbolu amerykańskim i spędzać całe mecze w kasku, wolał zdobywać punkty na boisku koszykarskim. Rwało go do tego, aby być showmanem i właśnie kimś takim się stał.

W 2005 roku został wybrany w Drafcie NBA przez Phoenix Suns, ale szybko pozyskał go ojciec chrzestny niskich koszykarzy, czyli legendarny Isiah Thomas, który wówczas był menedżerem New York Knicks. Robinson idealnie dopasował się do gry w blasku świateł nowojorskiej Madison Square Garden. Z miejsca stał się gwiazdą. W sezonie 2007/08 zaliczał 12,7 punktów na mecz i w 10 spotkaniach był najlepszym strzelcem Knicks.

Kiedy w lutym 2010 roku pozyskali go Boston Celtics, Robinson miał być jednym z kluczowym rezerwowych w drodze Celtics do mistrzostwa. Swoje wielkie chwile miał w meczu nr 4 Finałów NBA, kiedy razem z Glenem "Big Babym" Davisem poprowadzili Celtics do wyrównania finałowej serii z Los Angeles Lakers. Trzy mecze później to jednak Lakers cieszyli się z tytułu.

Potem Robinson zaliczył epizody w Oklahomie City Thunder i udany sezon 2011/12 w Golden State Warriors, zanim w lipcu 2012 roku podpisał kontrakt z Chicago Bulls. W Chicago skorzystał z kłopotów z kontuzjami Derricka Rose'a i stało się coś w co wielu wcześniej wątpiło - ten niesubordynowany, egoistyczny koszykarz stał się liderem drużyny wyrachowanego trenera Toma Thibodeau. Jego najlepszy moment kariery przypadł na mecz nr 4 pierwszej rundy playoffów przeciwko Brooklyn Nets. Wtedy to w 102 sekundy końcówki czwartej kwarty Robinson rzucił 12 punktów, pomagając Bulls odrobić dwucyfrowe straty. Bulls wygrali tamten mecz po dogrywce, a rzucając 23 punkty w samej czwartej kwarcie Nate'owi zabrakło tylko punktu, żeby wyrównać rekord Jordana.

Dziś Robinson ma dopiero 31 lat, ale obecnie nie ma dla niego miejsca w NBA. Wiosną 2014 roku doznał ciężkiej kontuzji kolana i zbyt szybko próbował wrócić po niej do gry. Przyspieszał rehabilitację - już cztery miesiące po operacji wrzucił do internetu film, by pokazać, że wciąż umie wsadzić piłkę z góry. Zbyt mocno chciał znów wszystkim udowodnić, że mimo 175 cm wzrostu potrafi być koszykarzem NBA z krwi i kości. Ta zapalczywość sprawiła, że niepowodzeniem zakończyły się jego epizody w Los Angeles Clippers i New Orleans Pelicans.

Dla niskich koszykarzy to jednak żadna nowość - zawsze mieli pod górkę.

Komentarze (1)
avatar
Adamullmann
14.01.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Do autora-dwa poważne błędy: nie można deprecjonowac koszykarskich umiejętności Anthony "spud" Webb'a. Ten koszykarz przy wzroście 170 cm miał kilka znakomitych sezonów w Atlanta Hawks. W jedny Czytaj całość