Filip Dylewicz po raz pierwszy nie zagra w play-off. "Nie patrzę na to negatywnie"

- Stało się tak, jak się stało, ale uważam, że pomysł trener Ignatowicza był całkiem niezły. W swoim debiutanckim sezonie zbudował zespół, który walczył z najlepszymi - mówi Filip Dylewicz, który po raz pierwszy nie zagra w rundzie play-off TBL.

Trudno wyobrazić sobie fazę play-off Tauron Basket Ligi bez Filipa Dylewicza. Rywalizacja o medale to potocznie zwany w koszykarskim żargonie "czas weteranów". I to określenie idealnie pasowało ostatnimi czasy właśnie do 36-letniego koszykarza. Silny skrzydłowy nawet wtedy, gdy słabiej grał w meczach rundy zasadniczej, to w pojedynkach o najwyższą stawkę zawsze prezentował zestaw swoich najlepszych zagrań. Teraz w play-off zabraknie nie tylko jego, ale też zespołu sześciokrotnych wicemistrzów Polski ze Zgorzelca, którego barwy Dylewicz reprezentuje od 2013 roku.

- Z tego co pamiętam, to raz we Włoszech nie zagrałem w rundzie play-off. Nie wiem jednak jak było z tym od początku mojej przygody z koszykówką, choć wydaje mi się, że jeżeli chodzi o polską ligę, to jest to pierwszy sezon w którym nie udało mi się wywalczyć awansu - przyznaje Filip Dylewicz.

Pamięć byłego reprezentanta Polski nie myli. Doświadczony silny skrzydłowy za każdym razem, gdy był tylko członkiem ekstraklasowego klubu w Polsce, występował także w rundzie play-off. I to z niemałymi sukcesami. Od 2004 do 2009 roku regularnie, co sezon, sięgał z Prokomem Treflem, a następnie Asseco Prokomem Sopot po złoto mistrzostw Polski. Wspomniany przez Dylewicza rok spędzony na Półwyspie Apenińskim faktycznie nie był aż tak udany ponieważ jego zespół, ówczesne Air Avellino, zakończyło rozgrywki na dziesiątym miejscu. Po powrocie do ojczyzny ponownie regularnie meldował się jednak ze swoimi zespołami w najważniejszej fazie sezonu. W 2012 roku sięgnął po wicemistrzostwo Polski z Treflem, a dwa lata później już w barwach PGE Turowa po siódme w karierze złoto. Wówczas po raz drugi w historii został uznany za najbardziej wartościowego gracza finału. W starciach z Stelmetem BC Zielona Góra  notował na swoim koncie średnio 16,7 pkt i 8,3 zbiórki. Teraz po raz pierwszy w karierze Dylewicz będzie śledził play-offy tylko z perspektywy widza.

ZOBACZ WIDEO #dziejesienazywo. Ten sport robi furorę w Hiszpanii. Połączenie tenisa i squasha

- Najprościej byłoby powiedzieć, że taki jest sport, ale takie sytuacje się po prostu zdarzają. Nie zastanawiam się nad tym i nie patrzę na to negatywnie. W tym sezonie naprawdę staraliśmy się o to, by w tym ćwierćfinale zagrać. Uciekło nam jednak parę spotkań i teraz patrząc z perspektywy czasu wiem, że mogliśmy ugrać trochę więcej. To, co osiągnęliśmy nie jest dla nas wystarczające ponieważ jako zawodowi sportowcy mamy dużo wyższe ambicje. Kibice nie zawsze do końca rozumieją to, jak my podchodzimy do tego typu kwestii - komentuje koszykarz.

Choć od początku sezonu wiadomym było, że w Zgorzelcu nastąpiły czasy oszczędności, to i tak liczono, że przełom kwietnia i maja będzie tradycyjnie w przygranicznym mieście okresem przygotowywania się do ćwierćfinałów. Gwarantem tego miał być m.in. Dylewicz, który spędzając na parkiecie w bieżących rozgrywkach niespełna 35 minut, notował na swoim koncie średnio 13,3 pkt i 7,3 zbiórki. Wraz z Kirkiem Archibequem i Danielem Dillonem tworzył tercet, który z całym przekonaniem mógł pokusić się o awans. Popularny Dylu był nie tylko ważnym ogniwem na samym boisku. - To on tworzył atmosferę wewnątrz zespołu - przyznawał później trener Piotr Ignatowicz

- Szkoda, że nie udało nam się kontynuować naszej przygody. Faktem jest to, że w trakcie sezonu było troszeczkę zawirowań wokół klubu. W pozytywnym kontekście mogę jednak powiedzieć, że jak na początku niewiele osób doceniało to, co stara się zrobić zespół, a frekwencja na trybunach była delikatnie rzecz ujmując średnia, to później z meczu na mecz było coraz lepiej. Było, ale minęło i szkoda, że to wszystko się tak skończyło. Czasami tak jednak bywa - kontynuuje Dylewicz.

Zgorzelczanie mieli swoje szanse na awans, ale w kluczowym etapie rozgrywek najpierw ulegli King Wilkom Morskim Szczecin, a następnie musieli uznać na własnym parkiecie wyższość niżej notowanej Polpharmy. Na nic zdało się później zwycięstwo odniesione w ostatniej kolejce rundy zasadniczej nad Treflem Sopot. Takim oto sposobem Turów pod wodzą debiutującego w roli pierwszego szkoleniowca Piotra Ignatowicza zajął najgorsze, dziewiąte w historii klubu miejsce.

- Stało się tak, jak się stało, ale uważam, że pomysł trener Ignatowicza był całkiem niezły. W swoim debiutanckim sezonie zbudował zespół, który walczył z najlepszymi i był w stanie nawiązać równorzędną walkę z tymi z którymi teoretycznie nie powinien. Z drugiej strony niektóre spotkania spowodowały, że w Zgorzelcu nie będzie rundy play-off i przez to nasz trener stracił troszeczkę w oczach niektórych osób - tłumaczy 36-latek.

- Z perspektywy tego, co robiliśmy na treningach, to wydaje mi się, że koncepcja Ignatowicza była słuszna. Mam nadzieję, że trener dostanie kolejną szansę prowadzenia zespołu na poziomie ekstraklasy. Brakuje nam bowiem nie tylko polskich zawodników, ale także rodzimych trenerów. Fajnie byłoby, gdyby PLK powróciła do systemu, jaki funkcjonował, gdy grali jeszcze Adam Wójcik oraz Dominik Tomczyk. Wtedy moglibyśmy utożsamiać się z Polakami. Teraz jest zgoła odwrotnie i przez to kibice nie są aż w takim kolektywie z drużyną, nie czują tego tak dobrze ponieważ z roku na rok trzon zespołu ulega zmianie. Życzę Piotrowi powodzenia i trzymam za niego kciuki - wyznaje Filip Dylewicz.

Dylewicz, który niemalże całą karierę związany był z Sopotem, zadomowił się także i w Zgorzelcu. Barwy PGE Turowa reprezentuje od trzech lat. To z tym zespołem osiągnął największy sukces w historii klubu, czyli mistrzostwo Polski i sięgnął z nim również po srebro. W przygranicznym mieście jest nie tylko lubiany, ale i bardzo szanowany. W plebiscycie "Dekada w PLK" w którym kibice wybierali najlepszych zawodników, jacy bronili barw PGE Turowa od momentu awansu do ekstraklasy, 36-latek znalazł się w pierwszej piątce obok Damiana Kuliga, J.P Prince’a, Thomasa Kelatiego i Andresa Rodrigueza.

- Jest to dla mnie naprawdę coś wyjątkowego ponieważ tego typu wyróżnienia otrzymuje się od osób, które interesują się koszykówką i naprawdę doceniają moją pracę. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że jest to nawet wyższe wyróżnienie niż samo mistrzostwo Polski. Wiem, że może to dość mocno brzmi, ale jest to coś niezwykłego. Bardzo dziękuje osobom, którym to zawdzięczam.

Co dalej z bogatą już teraz karierą 36-latka? Dylewicz butów na kołku nie zamierza jeszcze zawieszać. Tego czy nadal reprezentować będzie barwy Turowa pewny jednak nie jest. Niejasna jest bowiem przyszłość samego klubu. Nadal spłacane są zadłużenia, a włodarzy z prezesem Jerzym Stachyrą na czele, czekają negocjacje nowej umowy sponsorskiej z koncernem PGE. Obecna właśnie wygasa.

- Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Jest za wcześnie, by powiedzieć coś konkretnego. Inne zespoły rozpoczynają dopiero rywalizację w rundzie play-off. Nie wiadomo też co będzie w Zgorzelcu - dodaje na zakończenie Filip Dylewicz.

Komentarze (4)
kwinto33
27.04.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Filip dyplomata :) miał dosyć w połowie sezonu pseudo trenera ale rozumie ze jest człowiekiem z klasa i nie wypada komentowac poczynań byłego trenera -pseudo
to on lepiej by poprowadzil
Czytaj całość
avatar
wąż
27.04.2016
Zgłoś do moderacji
1
1
Odpowiedz
filipek zacznij sie przyzwyczajac hehehehehe