[b]
WP SportoweFakty: Czy wtorkowym meczem z kibicami żegna się pan z drużyną Trefla Sopot?[/b]
Marcin Dutkiewicz: To bardzo trudne pytanie. Na pewno żegnam się z kibicami z racji tego, że dla nas zakończył się już sezon i więcej meczów nie rozegramy. Z tego miejsca chciałbym fanom podziękować, że nas wspierali w tych trudnych momentach. Nie było łatwo, ale mimo wszystko cały czas czuliśmy ich doping. Prawda jest taka, że wykreowała się grupka ludzi, która była z nami na dobre i na złe. Zawsze krzyknęła to słynne "Hej Trefl". Fani mówili nam po porażkach, że będzie lepiej. Cieszę się, że na koniec tylu kibiców przyszło, z którymi mogliśmy rozegrać pojedynek. Pośmialiśmy się, porobiliśmy zdjęcia. Fajna inicjatywa.
To był trudny sezon dla pana pod wieloma względami. Ze strony kibiców pojawiło się wiele negatywnych komentarzy. Jak pan sobie z nimi radził?
- Wydawało mi się, że jestem na to przygotowany, ale okazało się, że tak nie było. Wróciłbym jednak do moich początków w Treflu, które nie były łatwe. Gdy podpisywałem kontrakt, to byłem w trakcie rehabilitacji po kontuzji więzadeł krzyżowych. Gdy doszedłem do optymalnej formy to nabawiłem się kolejnego urazu. W meczu z AZS-em Koszalin złamałem rękę. Wróciłem na play-offy, ale grałem tylko po pięć minut, bo taka była filozofia trenera Niedbalskiego.
W tym sezonie liczyłem na to, że się odbuduję i będzie to fajnie wyglądało. Pewne sprawy organizacyjne i pozasportowe spowodowały jednak, że ten sezon wyglądał tak, jak wszyscy widzieli. Mieliśmy bardzo młodych zawodników w zespole. Oczekiwano ode mnie, że będę emanował doświadczeniem i pomagał w szatni. Myślę, że z tego się wywiązałem.
Jak to wyglądało pod względem sportowym?
- Byłem piątą strzelbą w ataku. Oddałem średnio pięć rzutów. To nie jest dużo, ale tego wymagała dyscyplina i taktyka.
Często trafiał pan do najgorszej piątki po danej kolejce. Jak pan na to reagował?
- Z tego co pamiętam to według waszego serwisu byłem trzykrotnie nominowany do najgorszej piątki kolejki. Zagrałem w 30 meczach w sezonie i nawet w kilku wykonałem kawał dobrej roboty. Oczywiście punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Każdy dziennikarz, kibic, laik może pisać cokolwiek zechce. W dzisiejszych czasach taka jest siła internetu i hejtu.
Były też oczywiście mecze gorsze w moim wykonaniu, gdzie brakowało skuteczności, ale zawsze starałem się zostawić serce na parkiecie, dać coś innego niż punkty drużynie. Prawda jest jednak taka, że jak nie dajesz punktów to jesteś kiepski - nieważne czy zrobisz coś innego i czy zespół wygra.
Musiał sobie pan radzić z hejterami?
- Nie ukrywam, że po meczach dostawałem wiele przykrych wiadomości. To nie były miłe słowa dla mnie. Mogę powiedzieć, że na wtorkowym meczu podszedł do mnie jeden z kibiców i przeprosił, że w trakcie sezonu mnie krytykował. Nie ukrywam, że hejterów się nie boję. Staram się z nimi rozmawiać i dyskutować na argumenty.
W tym sezonie musiał pan nieco zmienić swoją grę. Więcej oglądaliśmy akcji Marcina Dutkiewicza z piłką. Trzeba szczerze przyznać, że do takich obrazków nie byliśmy przyzwyczajeni.
- Zgadzam się z tym w 100 procentach. W ciągu jednego sezonu wykonałem więcej wjazdów na lewą stronę niż w trakcie całej kariery. Próbowałem się dostosować. Prawda jest taka, że moja gra jest uzależniona od rozgrywającego. Każdy widział, jak to wyglądało w tym sezonie. Czasami biegałem 20 minut i nie oddałem żadnego rzutu. I później decydowałem się na rzuty z ekwilibrystycznych pozycji, tak by spróbować czegoś innego niż tylko czekanie na podanie z rogu.
Myślę, że sytuacja diametralnie zmieniła się po dojściu Anthony'ego Irelanda.
- Dokładnie. Jeden człowiek uruchomił czterech pozostałych zawodników na parkiecie. Czuliśmy się z nim o wiele lepiej niż z Tyreekiem, który rozgrywającym do końca nie był. Wiele osób oczekiwało ode mnie takiego grania jak w Słupsku czy w Koszalinie, ale tam inni zawodnicy wiedzieli, na co mnie stać i czego oczekuję. Tutaj przez większość sezonu pałętałem się na boisku. Szukałem rzutów na siłę. Próbowałem być produktywny, ale to nie były moje rzuty. Biłem głową w mur.
Pamiętam, jak Greg Surmacz, notabene pana dobry kolega, mówił mi po przyjściu do Energi Czarnych Słupsk, że odżył i znów jest sobą. A wszystko za sprawą rozgrywającego, który mówił mu jasno: "Stój w rogu, czekaj, a ja ci pozycję wypracuję". Tego w Treflu raczej pan nie uświadczył.
- Prawda jest taka, że Piotrek Śmigielski, Josip Bilinovac sami mogą sobie wypracować pozycje. Ja, Greg Surmacz, Grzesiek Kulka jesteśmy uzależnieni od rozgrywających. Jeżeli ich nie ma, to jest nam podwójnie ciężko.
Pojawiała się u pana irytacja?
- Duża irytacja. To był dla mnie strasznie trudny sezon pod względem psychicznym. Nie ukrywam, że bardzo bolał mnie fakt, że przegraliśmy osiem meczów z rzędu różnicą jednego-dwóch punktów. To nas praktycznie wyeliminowało z gry w play-offach. Nie ukrywajmy, że po takiej kolejnej porażce trudno jest wrócić do treningów i z podniesioną głową zaczynać następny mikrocykl. W głowach cały czas przewijała się myśl, dlaczego znów się nie udało wygrać w końcówce.
Taka duża liczba porażek w końcówce jest chyba trudna do wytłumaczenia?
- Nie da się jej wytłumaczyć. Po prostu. Musieliśmy te porażki wytłumaczyć młodym zawodnikom, dla których była to nowość. Jak tam rozmawiamy, to widać, ile tych czynników sprawiło, że ten sezon wyglądał tak jak wszyscy widzieli.
Jaka będzie pana przyszłość? Chciałby pan zostać w Treflu?
- Na pewno chciałbym zostać, ponieważ Trefl jest z zespołem z potencjałem, która uczy się na błędach. W tym sezonie brakowało nam nieco szczęścia, ale myślę, że w kolejnych sezonach będzie lepiej. Poza tym Sopot to świetne miejsce do życia. Fajnie byłoby zostać na dłużej.
Rozmawiał Karol Wasiek