Wkładam dużo serca w grę - rozmowa z Tomaszem Celejem, koszykarzem Znicza Jarosław

Skrzydłowy z Lublina w zakończonym sezonie 2008/09 był jednym z bardziej wyróżniających się koszykarzy w Polskiej Lidze Koszykówki i miał ogromny wpływ w utrzymanie swojego zespołu - Znicza Jarosław. Dla naszego portalu 31-letni zawodnik opowiedział nam o przebiegu swojej kariery, kolejnym sezonie spędzonym w Jarosławiu oraz o najbliższych planach.

Grzegorz Czech: Tomek, pierwsze kroki na parkietach koszykarskich stawiałeś w Lublinie. Powiedz kto pomógł ci rozwinąć skrzydła, kto ukierunkowywał cię w odpowiedni sposób?

Tomasz Celej: Myślę, że duży wpływ na początki mojej kariery miał trener Wojciech Paszek, u którego po raz pierwszy stawiałem koszykarskie kroki. Wspomniany szkoleniowiec do dziś trenuje młodzież w moim rodzinnym mieście.

Po dobrej grze w Starcie Lublin, postanowiłeś spróbować swoich sił u rywala zza miedzy w AZS Lubelski Węgiel, który występował w najwyższej klasie rozgrywek. Grając w drużynie "Akademików" nie spełniałeś jednak pokładanych w tobie nadziei. Wszystko jednak zmieniło się w ostatnim sezonie spędzonym w AZSie.

- Gdy przyszedłem do Lubelskiego Węgla wszystko układało się dobrze, nieźle prezentowałem się w sparingach przed sezonem, aż do dnia w którym doznałem kontuzji. Po wyleczeniu, gdy wróciłem do gry nie mogłem odnaleźć swojej właściwej formy, oprócz tego mój zespół doznał pięciu porażek z rzędu - co spowodowało, że trener przestał stawiać na młodych i więcej minut na parkiecie spędzali doświadczeni zawodnicy. Dopiero w trzecim sezonie w AZSie zacząłem grać tak jak należy.

No właśnie, pomimo dobrego sezonu w Lublinie ze średnią ponad 10. punktów, 5. zbiórek i 1 przechwytu nie zdołałeś wraz z kolegami uchronić drużyny przed spadkiem.

- Zgadza się, musieliśmy opuścić szeregi ekstraklasy. Graliśmy krajowym składem i niestety brakowało funduszy. Walczyliśmy z sercem jak tylko mogliśmy jednak nie udało się. Tak to niestety już jest, że sama wola walki nie wystarczy - bez pieniędzy nie da się nic zrobić.

W kolejnym sezonie Tomek Celej nadal postanowił grać w ekstraklasie i zdecydował się na grę w Unii Tarnów - jednak tam chyba nie było kolorowo?

- W Unii był podobny problem jak w Lublinie - nie było pieniędzy. Na początku miało być wszystko dobrze, jednak później pojawiły się jakieś wewnętrzne problemy. Została stworzona jakaś dziwna historia, że niby chcę to wszystko zniszczyć, a oprócz tego przy trenerze Konieckim nie mogłem zaistnieć. Gdy odszedł wspomniany trener zacząłem coraz więcej minut spędzać na parkiecie, prezentując się z meczu na mecz coraz lepiej. Początek pracy z trenerem Konieckim był dobry, jednak z czasem zostałem ostatnim zmiennikiem w drużynie. Po zwolnieniu szkoleniowca jak mówiłem wyżej wszystko się zmieniło, stałem się wartościowym graczem i zdecydowałem się pozostać tam na kolejny sezon.

Tomek w swojej karierze występowałeś również w niemieckim zespole TBB Trier. Co było powodem przenosin do sąsiadów z zachodu i co możesz powiedzieć o lidze niemieckiej?

- Chciałem spróbować czegoś innego, jednak zdecydowałem się ponownie powrócić do kraju. Każdy młody sportowiec wyjeżdżając za granicę musi wziąć pod uwagę ważny fakt, że tutaj w kraju zostawia wszystko - rodzinę, przyjaciół i pozostaje sam. Musi bardzo szybko musi do tego dojrzeć bo łatwo nie jest - ja nie mogłem sobie z tym poradzić. Po zakończeniu sezonu w Tarnowie miałem sporo propozycji z czołowych klubów z kraju, jednak problemu zdrowotne i leczenie do końca sierpnia spowodowały, że wyjechałem do Niemiec. Grałem u sąsiadów w drużynie w której miałem za zadanie oddawać sporo rzutów za trzy punkty i nic innego do mnie nie należało. Gdybym grał na takiej skuteczności z obwodu jak w Tarnowie pewno pozostał bym w Niemczech jeszcze z jeden, dwa sezony - niestety przy skuteczności 30procent podziękowano mi za pracę. Występując w ekipie Trier nie mogłem poradzić sobie z tym o czym wyżej mówiłem, mianowicie z samotnością, brakiem rodziny i myślę, że to miało właśnie decydujący wpływ na moją grę.

Zdecydowałeś się wrócić do kraju i to jak najbliżej rodziny, bo do Lublina. Tym razem jednak powróciłeś do swojego macierzystego klubu - Startu Lublin.

- Byłem bardzo szczęśliwy, że wróciłem do domu. Od samego początku było wszystko naprawdę super - systematyczne treningi, dobra gra z mojej strony, wszystko to sprawiło, że odbudowałem się psychicznie. Jednak ponownie doznałem poważnej kontuzji i sezon który spędziłem w Starcie wyglądał tak, że trzy dni grałem i trzy dni leczyłem kontuzje, dlatego też z powodu tej kontuzji nie mogłem się znacząco wybić.

Z Lublina na krótko przeniosłeś się do Koszalina a stamtąd bardzo szybko wyemigrowałeś na Węgry?

- Przyjeżdżając do Koszalina wszystko miało być cudownie, dość długo prowadziliśmy rozmowy, a sam trener Zyskowski bardzo chciał abym grał właśnie u niego. Jednak jak to w życiu bywa znów powstały jakieś dziwne problemy. Przyszło z Tarnowa kilku zawodników i powtórzyła się sytuacja. Po zwolnieniu szkoleniowca postanowiłem także zmienić otoczenie i wybrałem ofertę klubu z Węgier. Uważam, że była to znakomita decyzja i jedyne czego żałuje to, że nie zdecydowałem się na taki ruch wcześniej.

Powiedz mi jakie są najważniejsze różnice między ligą węgierską a polską?

- Myślę, że nie ma aż tak dużych różnic pomiędzy tymi obiema ligami. Jak i tu, tak i na Węgrzech grają dobrzy zawodnicy - ściągani są koszykarze z innych silniejszych lig, a także zza oceanu. Reasumując mogę powiedzieć tyle, że koszykówka jest na podobnym poziomie.

Grając przez trzy lata w obcym kraju na pewno musiałeś poznać bliżej kibiców, nowych kolegów, znajomych - jak wobec tego byłeś traktowany przez miejscową ludność, bo jak wiemy byłeś tam jednym z niewielu obcokrajowców.

- Można powiedzieć, że przetarłem szlak po dawnych polskich koszykarzach, którzy tam kiedyś grali - choćby trener Znicza - Dariusz Szczubiał. Myślę, że wszyscy byli zadowoleni z mojej postawy, ponieważ w pierwszym sezonie zdobywałem średnio ponad 15. punktów w meczu. W kolejnym sezonie było trochę problemów prawnych w mojej drużynie m.in. z budowa nowej hali, kontuzjami. Lecz jeśli chodzi o samych kibiców to myślę, że popularne przysłowie: "Polak, Węgier dwa bratanki" jak najbardziej opisuje sytuację panującą w relacji zawodnik-kibic. Sympatycy węgierskiego klubu na mecze swojej drużyny przychodzili ubrani w czerwone koszulki z biały orłem i niewątpliwie było to bardzo, ale to bardzo miłe. Myślę, że do tamtej pory były to prawie trzy najlepsze sezony spędzone na parkiecie i poza nim. Potrafiłem odblokować się psychicznie, a nie tak jak w Niemczech no i miałem zdecydowanie bliżej do domu bo tylko 600-700 kilometrów. Jednak dużą zasługę zadomowienia się na obczyźnie miała miejscowa ludność, która traktowała mnie jak członka rodziny. Do dziś mam ciągły kontakt z ludźmi z Węgier i zamierzam ich w najbliższym wolnym czasie odwiedzić.

Po trzech udanych sezonach na Węgrzech wraz z Markiem Miszczukiem przyszedłeś do Znicza Jarosław, aby pomóc w szybkim powrocie do Polskiej Ligi Koszykówki. Jak wiemy sztuka ta z małymi problemami z początku sezonu udała się. Czy ten powrót był spowodowany, że Tomek Celej chciał ponownie zaistnieć w polskiej koszykówce?

- Niewątpliwie tak. Prawda była taka, że wszyscy nie zwracali na mnie uwagi i tak to jest jak kogoś przez dłuższy czas nie ma to - o nim się zapomina. Dostaliśmy dobre propozycje od Włodarzy Znicza, Najpierw zdecydował się Marek, później całą sprawę pilotował Michał Sikora i wobec planów Znicza zdecydowałem się również na przenosiny. Faktycznie tak jak mówisz na początku było różnie, jednak z biegiem czasu i po zmianie trenera rozpędzaliśmy się i osiągnęliśmy zamierzony cel. Zwyciężyliśmy w I lidze i myślę, że wszyscy byli zadowoleni z tego co zrobiliśmy.

Przychodząc do Znicza wiedziałeś, że masz być tym zawodnikiem od którego będzie wiele zależało i że będziesz musiał brać ciężar gry na siebie - zdobywając jak największą ilość punktów?

- Przyjeżdżając do Jarosławia wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko i że wszyscy tu będą na mnie liczyć. Trochę się obawiałem - wiesz nie było mnie długo w kraju, nie znałem większości zawodników, ale chyba sobie poradziłem z tym - zostając najbardziej wartościowym zawodnikiem ligi, oraz zdobywając największą ilość punktów. Myślę, że ten pierwszy sezon w Zniczu był bardzo, bardzo udany - był jednym wielkim sukcesem. Jednak ten sukces to nie tylko moja zasługa ale wszystkich kolegów z drużyny którzy pomagali mi w zdobywaniu punktów. Ja tylko kończyłem akcje, które oni wypracowywali.

Po tak imponującym sezonie kibice Znicza chcieli w ekstraklasie ponownie widzieć takiego Tomka Celeja, jednak w PLK nie wyglądało to już tak imponująco. Co było tego powodem? Czy jest aż taka duża różnica pomiędzy tymi ligami?

- Wiesz I liga jest całkowicie inna ligą - są tu inni zawodnicy, gracze występujący na pozycji 4,5 są podobnego wzrostu co ja. Jednak największy wpływ na różnice ma taktyka. W I lidze mogłem sobie bezkarnie rzucać, pięć razy z tej samej akcji i nikt niczego nie zrobił, nikt niczego nie zmienił. W ekstraklasie nie ma takiej opcji. Jeśli jeden z zawodników zaczyna dostarczać dużą ilość punktów za wszelką cenę stara się go wyłączyć z gry. Wiesz nie jestem, aż takim wirtuozem koszykówki (śmiech) i gram tak jak przeciwnik pozwala. Staram się robić wszystko dobrze, a raz wychodzi lepiej, a raz gorzej. Jestem zawodnikiem, który wybiega po zasłonach i rzuca, nie zawsze się to w ekstraklasie udawało.

Tomek pomimo takich, a nie innych statystyk jesteś w Jarosławiu zawodnikiem darzonym ogromną sympatią. Jako przykład mogę ci podać fakt, że gdy kontuzjowany byłeś ty, Reynolds i Neltner - to o ile bez tych wspomnianych dwóch obcokrajowców kibice wyobrażali sobie kadrę Znicza to bez Celeja już nie. Musi to o czymś świadczyć?

- Cieszę się bardzo, zawsze miło jest usłyszeć coś takiego. Ja jestem normalnym człowiekiem, nie wywyższam się bo jestem graczem z ekstraklasy, po prostu mam taką pracę. Każdy z kibiców zawsze może do mnie podejść porozmawiać, pośmiać się. Bardzo szanuje kibiców, bo jeżeli grupa kilkunastu sympatyków jedzie za nami przez całą Polskę, dopinguje, wydaje swoje pieniądze czasem niemałe i na koniec musi czasem oglądać porażkę swojego zespołu - to jak można takich ludzi nie docenić. Nie mogę również zapomnieć o tak dużej liczbie sympatyków, którzy przychodzą na mecze na miejscu. Trzeba być tym wszystkim kibicom bardzo wdzięcznym i szanować ich, przecież zamiast się męczyć przez całą noc w busie mogli by leżeć w domu i nic nie robić. Ja całe życie byłem normalny i zawsze lubię porozmawiać z kibicami, bo wiem, że tego chcą. Zresztą fajnie jest na gorąco przeanalizować meczowe sytuacje i pogadać co było nie tak, a co było dobrze.

Zaufanie kibiców w stosunku do twojej osoby zostało również potwierdzone w plebiscytach, w których byłeś czołową postacią. Zostałeś najpopularniejszym sportowcem Jarosławia, dziesiątym sportowcem Podkarpacia, oraz trzecim sportowcem wśród czytelników Życia Podkarpackiego.

- Cóż mogę innego powiedzieć, cieszę się bardzo i to motywuje mnie do jeszcze większej pracy. W każdym meczu daje z siebie wszystko i wydaje mi się, że moja równa gra i właśnie taka postawa sprawiła, że kibice byli zadowoleni. Oprócz tego jestem człowiekiem kontaktowym i zawsze przy każdej okazji jeśli ktoś chce ze mną porozmawiać, chętnie to czynię.

Niejednokrotnie słyszałem na trybunach, że Celej to gość, który wkłada w grę serce.

- Pewnie jest w tych słowach prawda. Od najmłodszych lat jestem nauczony tak, że jeżeli coś robię to staram się robić tak jak najlepiej potrafię i na 100procent. Jeśli ma się coś robić i wkłada się w to serce to można osiągnąć sukces. Jeżeli zaś robi się to ot tak z musu to nie ma szans, aby zaistnieć. Pamiętać tylko musimy, że dla jednego słowo sukces oznacza taki, a nie inny cel, dla drugiego sukcesem może być coś znacznie więcej. Mogę obiecać moim kibicom, że dopóki będę grał w koszykówkę to zawsze będę chciał być wiodącą postacią, aby taką postacią być to - trzeba w to wkładać serce.

Twoimi największymi atutami są: motoryka, dynamika, szybki rzut po zasłonie za trzy punkty, lecz masz też jeden mankament - obrona. Co powiesz na ten temat?

- Widzisz w Polsce jestem uważany za średniego obrońcę na Węgrzech natomiast postrzegano mnie całkowicie odwrotnie. Nie będę się tutaj sprzeczał czy jestem taki czy inny. W I lidze niestety nie mogłem wszystkiego robić - nie dopuściłem nigdy także do sytuacji, że ja komuś rzuciłem 20 punktów a pilnowany przeze mnie przeciwnik rzucił 40. Staram się bardzo włączyć w obronie i podchodzę do tego ambicjonalnie, jednak na swoje usprawiedliwienie powiem tyle, że w wymianie ciosów z indywidualnym przeciwnikiem przeważnie jestem na plus (śmiech).

Przejdźmy może krótko do zakończonego sezonu i Znicza Jarosław. Co działo się złego z twoją drużyną na początku sezonu. Rozpoczęliście z wysokiego C wygraną z Wałbrzychem, wyjazdowe zwycięstwa w Koszalinie i Kwidzynie i później 10. porażek z rzędu.

- Prawie do samego końca rozgrywek nie byliśmy pewni czy przystąpimy do rozgrywek czy nie. Mieliśmy zbyt mało czasu na zgranie drużyny, bo jak wiemy nie jest to I liga tylko już ekstraklasa - do której trzeba się przygotować, zgrać zespół. Jeżeli powstaje nowy twór to musi trochę funkcjonować aby zaczął dobrze działać.

A jak ocenisz swoją postawę w sezonie 2008/2009?

- W tym sezonie było trochę więcej meczy w których nie zagrałem równo, jednak nie możemy zapomnieć o niektórych spotkaniach w których szło mi całkiem dobrze i mogłem w dużej mierze pomóc drużynie. Nie będę ukrywał, że w niektórych meczach zawiodłem, jedynie na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tyle, że występowałem po kontuzji nie trenując przeszło ponad tydzień. Właśnie w dwóch meczach zdobyłem w sumie 2 punkty i były to mecze tuż po kontuzji, jednak bardzo chciałem zagrać i pomóc drużynie.

Pomimo wielu kłopotów organizacyjnych, zapewne i finansowych udało wam się w ostatniej chwili zapewnić utrzymanie. Jest to niewątpliwie ogromny sukces dla takiego klubu, tuż po spadku - awans i zapewniony byt na przyszły sezon.

- Myślę, że można to w pewnym sensie nazwać sukcesem. Powiedziałem tak dlatego, ponieważ wszyscy, którzy byli blisko tego klubu wiedzą o co mi chodzi i docenią to, że utrzymanie było dla nas sukcesem. Dla Znicza jest to na pewno krok w przód. Patrząc na globalny kryzys i na wytyczne PLK mam nadzieję, że na przyszły sezon znajdą się sponsorzy i będzie to wyglądało inaczej jak w tym roku.

Skoro poruszyłeś kwestie finansowe. To powiedz mi czy po problemach kilku klubów, które nie przystąpiły do rozgrywek i w obecnej fazie kryzysu podniesienie wymagań PLK do 2. mln nie będzie zabójcze dla niektórych klubów?

- Niewątpliwie podniesienie gwarancji jest ukłonem w stronę zawodników, dla ludzi których koszykówka jest zarabianiem pieniędzy na życie. Każdy za swoją wykonaną pracę chce dostać 100procent wypłaty a nie tylko połowę. My jako zawodnicy możemy się z tego cieszyć, jednak niepokojące jest to, że skoro kluby nie będą miały to my niestety też nie i nie będzie rozgrywek.

Czy pomimo tych różnych kłopotów widzisz siebie w drużynie Znicza Jarosław w przyszłym sezonie?

- Jeżeli wszystkie znaki na ziemni i na niebie pozwolą na to, że Znicz przystąpi do rozgrywek - to chciałbym bardzo zostać, a co będzie okaże się w przyszłości. Zobaczymy kto będzie trenerem, czy Dariusz Szczubiał zostanie - czy klub zostanie, bo jak wiemy wszystko uzależnione jest od finansów. Niewątpliwie chciałbym pozostać w Zniczu Jarosław.

Chciałbyś pozostać w Zniczu, lecz coraz głośniej mówi się o tym, że powrócisz do swojego macierzystego klubu...

- Z drużyną Startu Lublin prowadzę jak na razie wstępne rozmowy, zresztą tak jak ze Zniczem i decyzji na razie nie podjąłem, wszystko wyjaśni się z czasem.

Źródło artykułu: