Houston Rockets wyrównali serię! To, co wydawało się wręcz niemożliwe, im się udało. Ci, którzy po prowadzeniu 2-0 wskazywali Golden State Warriors na murowanych faworytów do awansu, nie docenili drużyny z Teksasu. Podopieczni Mike'a D'Antoniego podnieśli się z kolan i dwukrotnie obronili własny parkiet przed aktualnymi mistrzami NBA. Chris Paul powtarzał przed play offami, że to ich wielka szansa i liczy się tylko mistrzostwo. James Harden dodawał, że musi to stać się tu i teraz, w tym sezonie. A teraz wszystko zaczyna się od nowa, w hitowym starciu dwóch klasowych drużyn mamy remis.
To półfinał Zachodu, a dla wielu powinien być finałem, nawet nie konferencji, a samym finałem NBA. Wiedzieliśmy, że Houston i Golden State znów się spotka. I bardzo prawdopodobne było, że to znów będzie wielka seria. Warriors pokonali Rockets w poprzednim roku 4-3, co utkwiło w pamięci Teksańczyków, bowiem prowadzili nawet 3-2, ale wtedy urazu nabawił się Chris Paul. I to chęć rewanżu niesamowicie ich nakręca.
Doskonale było to widać w czwartym meczu, obie drużyny zaczęły bardzo intensywnie. Stephen Curry trafił większość rzutów, które oddał i tak obrońcy tytułu po 12 minutach prowadzili 28:25. Krótka przerwa i powrót na parkiet, a wtedy Houston wręcz stłamsili rywali. Goście tak ich podrażnili, że ci zaatakowali ich z pełnym impetem - zryw 17-4 pozwolił Rockets prowadzić 53:41. Trener Doc Rivers, obecny w hali oklaskiwał swojego syna, Austina.
ZOBACZ WIDEO Osiem tysięcy biegaczy pobiegło w szczytnym celu w Wings for Life w Poznaniu. Ścigał ich Adam Małysz
Houston byli skoncentrowani na sukces i nie zamierzali oddawać inicjatywy. W pewnym momencie prowadzili nawet 77:60. Wtedy Steve Kerr poprosił o przerwę, a jego Golden State Warriors zaczęli odrabiać straty. Te udało im się zniwelować nawet do czterech "oczek" (82:86), ale Teksańczycy odpowiedzieli pięknym za nadobne i po trzech kwartach było 93:84.
Mistrzowie NBA, to nie można zapominać, także fachowcy od dokonywania rzeczy niemożliwych. Jeszcze cztery minuty przed końcem było 106:96 po przechwycie świętującego 34. urodziny Paula i punktach P.J. Tuckera, ale wtedy Kevin Durant i Stephen Curry podkręcili tempo. Steph trafił zza łuku i zrobiło się nawet 108:110. James Harden miał dwa osobiste, ale trafił tylko raz i GSW mieli sposobność, aby wyrównać stan spotkania. Pozostawało tylko niespełna 12 sekund, a więc następne posiadanie miało być kluczowe i brzemienne.
Kevin Durant nie trafił za trzy, Warriors zebrali w ataku, Stephen Curry także chybił zza łuku. Dwóch liderów Golden State się pomyliło i ostatecznie to Houston Rockets triumfowali 112:108. Prowadzili przez całe spotkanie i chociaż na własne życzenie zafundowali sobie nerwy w końcówce, wszystko zakończyło się dla nich happy-endem.
James Harden był naprawdę świetnie dysponowany, zdobył 38 punktów, miał 10 zbiórek i cztery asysty. Oddawał trudne rzuty, nie dziwi więc jego przeciętna skuteczność (13/29 z gry), ale w tym przypadku nie ma to większego znaczenia. Eric Gordon dodał 20 "oczek", a wspominany Tucker miał 17 punktów i 10 zbiórek - pięć ofensywnych.
- Byliśmy w trybie ataku, walczyliśmy przez całe cztery kwarty. Tu liczy się każdy rzut, każde posiadanie. Nie można pozwolić sobie na najmniejszy błąd i chwilę relaksu. Jeśli chcesz wygrać, musisz trafić kilka rzutów, a następnie wybronić kilka akcji - mówił dla TNT prosto z parkietu James Harden.
Golden State Warriors umieścili w koszu zaledwie 8 na 33 oddane rzuty za trzy i to był ich problem. Stephen Curry trafił 4 na 14, Klay Thompson 1 na 6, a Andre Iguodala 1 na 4. Kevin Durant dwoił się i troił, miał 34 punkty, siedem zbiórek oraz pięć asyst, ale na niewiele się to zdało. Curry zapisał przy swoim nazwisku 30 "oczek" oraz osiem asyst.
Może być tak, że tę serię wygra ten, kto przełamie przeciwnika na jego terenie. Przed Houston nadarzy się taka szansa w nocy ze środy na czwartek, początek meczu w hali ORACLE Arena o godz. 4:30 czasu polskiego. - W dwóch pierwszych meczach mieliśmy tam szansę. Musimy pozostać agresywni i zobaczymy, co się stanie - komentował dla TNT James Harden.
Kiedy Boston Celtics pokonali Milwaukee Bucks w pierwszym meczu, kto przewidziałby wówczas taki zwrot wydarzeń? Okazało się, że dla drużyny z Wisconsin był to wypadek przy pracy. Podopieczni Mike'a Budenholzera triumfowali w trzech następnych spotkaniach z rzędu. Dwa razy zdobyli halę TD Garden. Tym razem pokonali "Celtów" 113:101. Giannis Antetokounmpo zdominował wydarzenia na parkiecie na miarę zawodnika formatu MVP. Charles Barkley powiedział w studiu TNT, że "Bucks idą po mistrzostwo".
Czytaj także: Karuzela trenerska w NBA trwa w najlepsze. Cavaliers i Grizzlies wciąż na poszukiwaniach
Gospodarze otwarli mecz udanie, bo premierowe 12 minut padło ich łupem w stosunku 30:22, ale w następnych odsłonach nie było tak dobrze. Milwaukee Bucks szybko wyrównali i okazało się, że zwyciężyli wszystkie trzy pozostałe kwarty. Kluczowa okazała się ta po zmianie stron, 33:23 pozwoliło im prowadzić 80:72.
Giannis Antetokounmpo zadbał, aby jego drużyna utrzymała korzystny wynik do ostatnich sekund. Grek rzucił 17 punktów i zebrał siedem piłek w samej czwartej kwarcie, a w 34 minuty, które w sumie spędził na parkiecie zanotował 39 "oczek", 16 zbiórek i cztery asysty. 24-latek wziął ciężar na swoje barki i zdecydowanie podołał wyzwaniu.
Tego nie można powiedzieć o liderze Boston Celtics. Kyrie Irving rzucił 23 punkty i miał 10 asyst, ale trafił tylko 7 na 22 oddane rzuty z pola, w tym 1 na 7 za trzy. Rozgrywający po słabym meczu numer trzy (8/22 z gry) powiedział na konferencji prasowej, że tak skuteczność nie powtórzy się w następnych spotkaniach, ale rzeczywistość okazała się zupełne inna, niż przypuszczenia mistrza NBA z 2016 roku. Dość przytoczyć, że po pierwszym meczu rywalizacji Irving wykorzystał zaledwie 19 na 62 wszystkich oddanych rzutów, a w tym 4 na 20 zza łuku.
- Trudno znaleźć odpowiednie słowa, żeby opisać, co robi dla nas Giannis po obu stronach parkietu. Jest wyjątkowy, a przy tym niezwykle głodny wyzwań. Cały czas chce więcej i gra właśnie w ten sposób, ciągle zmotywowany - opisywał Antetokounmpo trener Budenholzer.
Co okazało się kluczowe w poniedziałek? Ławka Bucks zdobyła aż 32 punkty, przy tylko siedmiu rezerwowych Celtics. - To nas zabiło. Ich rezerwowi wchodzili z ławki i prezentowali się bez żadnych kompletów. Pat Connaughton był świetny. George Hill dał im naprawdę wiele. To wszystko miało znaczenie - komentował szkoleniowiec "Celtów", Brad Stevens.
Dla Milwaukee Bucks awans do finału Wschodu byłby pierwszym takim wyczynem od 2001 roku i czasów Raya Allena czy Glenna Robinsona, kiedy ci pokonywali w siedmiu meczach Allena Iversona. Może im się to udać w nocy ze środy na czwartek o godz. 2:00 czasu polskiego, wtedy zaplanowano mecz numer pięć.
Czytaj także: Świetne informacje dla kibiców Golden State Warriors. DeMarcus Cousins wróci w tym sezonie
Wyniki:
Boston Celtics - Milwaukee Bucks 101:113 (30:22, 19:25, 23:33, 29:33)
(Irving 23, Horford 20, Morris 18 - Antetokounmpo 39, Hill 15, Bledsoe 13, Middleton 13)
Stan serii: 3-1 dla Bucks
Houston Rockets - Golden State Warriors 112:108 (25:28, 36:26, 32:30, 19:24)
(Harden 38, Gordon 20, Tucker 17 - Durant 34, Curry 30, Green 15)
Stan serii: 2-2