Z czwartkowego finału Pucharu Polski neutralny kibic, który pojawił się na Stadionie Narodowym i był zainteresowany tylko futbolem, mógł zapamiętać dwie rzeczy. Po pierwsze, jeśli nie miał szczęścia - kolejki, zamknięte bramy i spóźnione wejście na obiekt. Po drugie - uporczywe i wciąż powtarzające się komunikaty spikera zawodów, nawołującego o zaprzestanie używania środków pirotechnicznych oraz kominiarek uniemożliwiających identyfikację. Gdy ma się dodatkowo przed oczami obrazki sprzed meczu - policyjne kordony, zastępy zamaskowanych funkcjonariuszy z miotaczami gazu łzawiącego i strzelbami na ramieniu, można było odnieść wrażenie, że przyjechało się na front, a nie na mecz. Brakowało tylko czołgu i haubicy.
Piłkarsko mecz był dramatycznie słaby. W pierwszej połowie Jagiellonii i Lechii łącznie udało się oddać jeden (!) celny strzał na bramkę. Problemem było wymienienie kilku celnych podań, a o spektakularnych akcjach czy szybkich wymianach nie było co nawet marzyć. Zespoły nastawiły się przede wszystkim na to, by gola nie stracić, a nie żeby coś strzelić. Tak jakby zawodników sparaliżował anturaż, wielki stadion, ciężar gatunkowy meczu.
Przed dogrywką uratował wszystkich Artur Sobiech, który wykorzystał totalne gapiostwo całej defensywy Jagiellonii i w zasadzie z niczego w doliczonym czasie gry wpakował gola na 1:0. Były prezes Legii Warszawa Bogusław Leśnodorski w przerwie żartował, że nawet finał rozgrywanego kilka godzin wcześniej turnieju 12-latków o Puchar Tymbarku stał na wyższym poziomie. Z czwartkowego finału Pucharu Polski wszyscy na dłużej zapamiętamy więc przede wszystkim to, co działo się przed bramami Stadionu Narodowego.
[color=black]ZOBACZ WIDEO "Druga połowa". Mecz w Gdańsku obnażył polską piłkę. "Nikt nie powinien dolewać oliwy do ognia"
[/color]
A działo się wiele złego. W pierwszych minutach spotkania sektory Lechii były wyludnione. Pod stadionem utknęły tysiące ludzi. PZPN wydał komunikat, z którego wynika, że to wina kibiców Lechii, celowo opóźniających wejście na obiekt, a później próbujących dostać się na trybuny szturmem, by wnieść materiały pirotechniczne. Stąd zamknięte bramy, a później dokładne kontrole.
Zirytowanych, wściekłych, sterczących pod bramami kibiców trzeba jednak rozumieć. Kupili bilety, chcieli zobaczyć mecz, w dużej części byli to ludzie z ruchem kibicowskim mający tyle wspólnego, co z Ruchem Chorzów. Czyli nic. PZPN chciał jednak uniknąć sytuacji sprzed roku i dwóch lat, gdy stadion podczas finału zamienił się w płonącą pochodnię, a rok temu - strzelnicę. Jaki był jednak tego finał, każdy widział. Dramatyczne wpisy kobiet na Twitterze, potraktowanych gazem łzawiącym, ludzi wchodzących na trybuny z kilkunastominutowym (a czasem nawet dłuższym) poślizgiem.
Jan Bednarek w "11" Premier League. "Rozwinął się fizycznie i psychicznie"
A jak skuteczne były kontrole na bramach, każdy mógł dostrzec w trakcie drugiej połowy, gdy sektor Lechii zamienił się w regularne racowisko. Kibole znów dali piłkarskim (i nie tylko) władzom mocny sygnał: i co nam zrobicie? Gówno nam zrobicie! Kto na tym wszystkim ucierpiał? Jak zawsze - postronni obserwatorzy.