1 liga. Tomasz Andrzejewski: Czuję głód koszykówki

WP SportoweFakty / Tomasz Fijałkowski / Na zdjęciu: Tomasz Andrzejewski
WP SportoweFakty / Tomasz Fijałkowski / Na zdjęciu: Tomasz Andrzejewski

- Być może w Kutnie zostałem znienawidzony, ale będę z tym żył. Jak ktoś ma miękkie serce, to musi mieć twardy tyłek - mówi Tomasz Andrzejewski, który w poprzednim sezonie występował w barwach Polfarmeksu Kutno.

[b]

Pamela Wrona, WP SportoweFakty: Wyobrażał pan sobie kiedyś, jak będzie wyglądał dzień przejścia na sportową emeryturę?

Tomasz Andrzejewski, ostatnio zawodnik Polfarmeksu Kutno: [/b]Nigdy sobie tego nie wyobrażałem. Chyba nawet nie mogłem sobie tego wyobrazić. Cały czas czuję głód koszykówki. Nigdy o tym tak nawet nie myślałem. Zawsze trzymam się tego, że muszę skupiać się na tym co jest teraz, staram się nie wybiegać do przodu. Gdybym miał grać w koszykówkę i myśleć o tym, co będę robić gdy skończę, wiem, że te dwie rzeczy by mi nie wychodziły. Teraz jest trochę inaczej, muszę przyswoić się do obecnej sytuacji.

Ma pan 40 lat. I na czym pan teraz stoi?

Jestem cały czas w treningu, trenuję indywidualnie. Można powiedzieć, że zacząłem szykować się już od drugiej strony. 

Planował pan jeszcze trochę pograć, ale rzeczywistość okazała się inna. Czuje się pan rozczarowany?

Czy czuję się rozczarowany? Poniekąd tak. Zawsze, gdy był ten okres wakacyjny, telefony dzwoniły, prowadziłem negocjacje, rozmowy. A w te wakacje prowadziłem, ale kosiarkę wokół domu, kosząc trawnik (śmiech). Jestem trochę rozczarowany, ale może bardziej samym podejściem: "Dajmy sobie z nim spokój", "do niego nie zadzwonię", "nie stać nas na niego, to nie nasza półka", "to weteran, jest za stary" i tak dalej. Spotkałem się już z tym, że ktoś mówił, że go na mnie nie stać. Ale odpowiadam wtedy, czy ktoś chociaż mnie spytał? Często było tak, że nikt nawet nie poruszył ze mną tego tematu.

ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio #8: Iga Baumgart-Witan. Baba nie do zajechania

Co więcej, nienawidzę, gdy ktoś mówi "weteran". Wiemy doskonale, gdzie byli weterani. Metryka nie gra. Jak ktoś ma iskrę, ma to coś, to może grać niezależnie od wieku. A to często chyba przekreśla szanse, ludzie się przez to zniechęcają. Nikt nie pamięta historii, ile ten ktoś osiągnął, jakie ma doświadczenie. Może też poszła jakaś fama, że jestem po kontuzji, nie do końca się z tym uporałem. Szczerze mogę powiedzieć, że jestem zdrowy i czuję się świetnie.

Co zawsze dawała panu koszykówka?

Koszykówka wyzwalała zawsze we mnie adrenalinę. Ciężko jest mi to opisać. Radość, gdy zrobiło się coś dobrego na boisku, osiągnęło się jakiś wynik. To chyba trzeba poczuć, aby zrozumieć. I chciałbym jeszcze mieć tą możliwość.

5 awansów, ponad 20 lat sportowej kariery - kiedykolwiek towarzyszyło uczucie, że jest się niepotrzebnym?

Kiedyś usłyszałem od jednego trenera, że koszykówka to biznes. Byłem bardzo zaskoczony, nie spodobało mi się to. Nigdy nie patrzyłem na koszykówkę w ten sposób. Nie byłem typem, który zarabiał nie wiadomo jak ogromne pieniądze. Jeżeli ktoś poświęca jej połowę swojego życia, to nie powinien tak tego traktować. Prezesi stawiają sobie cele, oczekują ich realizacji. Ale bardzo często zawodnik traktowany jest przedmiotowo, jak coś, co się wymienia, gdy nie spełni oczekiwań. Czasami jesteś na fali, a za chwilę jesteś w zupełnie innym miejscu. I nie jesteś potrzebny - to jest ta ciemna strona sportu. Można powiedzieć, że trochę czuję się tak teraz.

Zobacz także: Koniec Polfarmeksu Kutno w 1. lidze! Jarosław Krysiewicz: klub zostaje wycofany z rozgrywek!

Ile razy w ciągu  kariery słyszał pan, że zawodnicy muszą być profesjonalni?

Ile razy to słyszałem? Za każdym razem. Za każdym razem, oprócz kontraktów, nawet w regulaminach wiele rzeczy było wyszczególnionych. Podpisuje się to cały czas, umowy są obwarowane różnymi karami i zasadami, wymagany jest profesjonalizm i przestrzeganie wszystkich zasad.

No właśnie. Ma pan wrażenie, że w drugą stronę, niestety, to już nie działa?

Dokładnie, szkoda, że w drugą stronę to nie jest już przestrzegane. Niestety, taka jest prawda. Pewne rzeczy mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. Zawsze zostaje jakiś nieprzyjemny zapach, wszystko się ciągnie. Wiadomo, że świat koszykarski nie jest duży i wszyscy wszystko wiedzą.

Można powiedzieć, że dlatego pierwszoligowego klubu z Kutna na koszykarskiej mapie już nie ma.

Klubu już nie ma. I powiem, że rozmawiałem otwarcie z prezesami i powiedziałem im, że kibicuję klubowi bo dla nich grałem, ale bez zmian w podejściu, w traktowaniu drugiego człowieka, czy samym zarządzaniu klubem, niestety daleko nie zajdą. Doskonale wiedziałem jak to się skończy.

Z jednej strony jest mi szkoda chłopaków, ale z drugiej strony, nie. Wszyscy są dorośli, grają zawodowo w koszykówkę. Nie było tajemnicą, jaka jest sytuacja w klubie, a mimo tego niektórzy nadal w to brnęli.

Pół żartem, pół serio, był pan jednym ze sprawców głównego zamieszania.

To na pewno (śmiech). Przez cały czas byłem w kontakcie z Karolem Obarkiem. Różnica między nami była taka, że z nim chociaż ktokolwiek się kontaktował - ze mną w ogóle nie rozmawiano. Karol miał momentami chwile zwątpienia. Ja mówiłem, że mam zbyt duże doświadczenie, za długo w tej koszykówce jestem żeby w pewnych rzeczach odpuścić. Tym bardziej, że nie było w tym żadnej mojej winy. Tak po prostu się nie robi, to nie jest normalne i nie można udawać, że jest inaczej.

A jak wygląda teraz sytuacja? Zawinęli się, chłopacy zostali na lodzie i bez pieniędzy. Postawiłem się w sytuacji, że nawet jeśli ma to upaść przeze mnie - trudno, najwyżej będę tym najgorszym. Ale przynajmniej wszystko ujrzałoby światło dzienne. Czasami ktoś musi poświęcić się dla reszty.

Dlaczego nie podpisał pan ugody? Jaki ma pan do tego stosunek?

Nie podpisując ugody dostałem szansę, aby odzyskać swoje pieniądze. Jakbym nie stanął przy swoim, już bym ich nie zobaczył. Za dużo już w życiu widziałem, bo bywało się w różnych miejscach. Niestety, wiedziałem jak będzie. Były obietnice, ugody, mydlenie oczu. Już wcześniej chłopacy podpisywali ugody, a później musieli prosić się o swoje. Oczywiście niczego później już nie dostali. Teraz, za jej podpisanie otrzymali jedynie po tysiąc złotych.

Kwestia podpisywania ugód jest dla mnie nie do końca zrozumiała. Powiem szczerze, że stanąłem przed czymś takim pierwszy raz w życiu. Znam swoją wartość. Mój charakter i podejście do tego wszystkiego, do koszykówki, jest takie, że powiedziałem po prostu "nie". Zdaję sobie sprawę, że czasami ciężko to przechodzi przez gardło, ale może wtedy w końcu to się skończy, będzie większy szacunek do zawodników? Pasja to jedno, ale niemal dla każdego jest to praca. Każdy ma swoje zobowiązania, kredyty, wydatki, rodzinę. Na tym polega ten profesjonalizm, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Dwie strony powinny wywiązywać się z umowy - tylko tyle i niestety aż tyle. Sytuacja miałaby ten sam finał, nawet jeśli wszyscy podpisalibyśmy porozumienie.

Smutne jest to, że takie rzeczy się dzieją i nikt za bardzo się tym nie przejmuje. Koszykarz - sportowiec zostaje ze wszystkim sam. Ludzie, którzy doprowadzili do tego, że powstały długi, nie było wypłat na czas, albo i nie było ich wcale, pozostają u nas bez żadnych konsekwencji. Panuje totalna bezkarność.

Warto walczyć o swoje?

Oczywiście, że tak. Proszę spojrzeć. Gdybym podpisał ugodę, zostałbym teraz z niczym, nawet bez cienia szansy na odzyskanie swoich ciężko zarobionych pieniędzy. W Kutnie miałem jeszcze kontuzje. Chyba wszędzie, gdzie zalegają pieniądze jest tak, że szukają dziury, czegoś, co jest napisane małym druczkiem, aby tylko oddać jak najmniej. I tak było w mojej sytuacji. Słyszałem, że podobno część pieniędzy w ogóle mi się nie należała. Dostałem jednak wszystko od razu, bo to był warunek otrzymania licencji. Wcześniej słyszałem, że sprawę chcą skierować do sądu. Napisałem więc stosowne pismo do władz, odniosłem się do tego. A później przyszło pismo podtrzymujące, że mam im zwrócić pieniądze za czas mojej kontuzji. Moja szpitalna papierologia, cała dokumentacja wskazywała, że nie było żadnych podstaw, abym te pieniądze miał im oddać. Dopiero wtedy temat został ucięty, bo już nic by nie wskórali.

Mamy lepsze czasy, ale w sporcie nadal panuje "wolna amerykanka". Być może w Kutnie zostałem znienawidzony, ale będę z tym żył. Jak ktoś ma miękkie serce, to musi mieć twardy tyłek.

Dostał już pan wcześniej po tyłku?

Podobną sytuację miałem kiedyś w Stalowej Woli. Zrobiliśmy awans, wszystko było fajnie, a później, od lutego nie dostawaliśmy pieniędzy. Klub zamknął swoją działalność, a my zostaliśmy z niczym. Nikt się z nami nie pożegnał, nie porozmawiał. Byliśmy skazani sami na siebie. I nic się jak widać nie zmienia.

Myślał pan kiedyś, aby to wszystko zostawić? To nie jest trochę tak, że takie sytuacje zabierają tę frajdę z uprawiania koszykówki?

Miałem momenty, kiedy nie tyle co byłem zmęczony, ale po prostu zły. Czułem złość, frustrację. Chyba nawet bezradność. Niekiedy po prostu jest się bezsilnym. Przychodzisz na trening z przyjemności, bo koszykówka to całe twoje życie, wszystko podporządkowane jest właśnie koszykówce. Dajesz z siebie wszystko, czasami akceptujesz to, że wypłata przyjdzie z opóźnieniem. Ciężko trenujesz, grasz mecze, jesteś narażony na kontuzje, utratę zdrowia. Na parkiecie zostawiasz serce, zdrowie. Na koniec dostajesz tego kopa. Ale mimo tego wciąż tam jesteś. To jest takie zakażenie koszykówką, a może zboczenie? Jesteś tam, bo ta miłość i pasja są silniejsze. Ale w środku czujesz bezradność, złość i frustrację.

Co pana powstrzymywało?

Mimo tych kontuzji, różnych trudnych sytuacji, powstrzymuje cię to, że to jest właśnie twoja pasja. Przecież sportowcy potrafią się podnieść po naprawdę ciężkich kontuzjach i wrócić do gry. Tak można zdefiniować pasję i to zawsze powstrzymuje.

Czy w momencie, gdy w pana życiu jest mniej koszykówki, ma się więcej czasu na rzeczy, które do tej pory były na dalszym planie?

Tak, można poznać trochę inne życie, jego drugą stronę. Chociaż przy mnie nadal jest ta koszykówka, nie możemy się rozstać. Jest u mnie na okrągło, mimo, że jest jej trochę mniej niż przedtem. Jest też u mojego syna, który właśnie przebywa na zgrupowaniu reprezentacji U15. Jest w bardzo dobrym ośrodku w Poznaniu, w Biofarmie. Niekiedy trzeba było żyć na dwa domy. Teraz, kiedy jestem w domu, z kolei wyjechał z niego syn, mijamy się. Wcześniej też było z tym różnie.

Zawodowy sport ma to do tego, że jest mnóstwo wyrzeczeń. Teraz rzeczywiście mam więcej czasu na załatwianie różnych spraw. Ostatnio byłem pierwszy raz na wywiadówce u swojego syna. Może się to wydać dziwne, bez znaczenia. Ale nigdy nie mogłem się na niej pojawić. Było to dla mnie coś nowego, poniekąd nawet wyzwanie. To jest tak jak z górą lodową. Widzi się tylko czubek, to co znajduje się ponad powierzchnią. Ludzie widzą pieniądze, medale, sukcesy. Ale nikt nie widzi, jaką ktoś pokonał drogę, ile wyrzeczeń go to kosztowało. Nikt nie widzi kontuzji, ciężkiej pracy. Czasami nie ma się świąt, nie możesz być przy swojej rodzinie. Czasami nie ma cię przy narodzinach własnego dziecka. Ja jedynie ominąłem ważną operację syna. Długo miałem wyrzuty sumienia, że mnie przy nim nie było. Ale teraz będę miał czas, aby wszystko nadrobić.

Często mówi się o tym, że zawodnicy nie mogą się później w tym "nowym" życiu odnaleźć.

To prawda. W wakacje, gdy czytałem, że ten zawodnik podpisał kontrakt tutaj, tamten tu, gdzieś indziej zamykają skład i tak dalej, to było mi ciężko, zwłaszcza, że byłem w domu, zajmowałem się codziennymi, domowymi sprawami. Jest trochę smutno, ale bardziej czuję pustkę. Po prostu staram się ją zapełnić. Niekiedy naprawdę trudno odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Swoją drogą, ciężko przebranżowić się z dnia na dzień, a niewielu zawodników ma plan B. U pana jednak nadarzyła się okazja, by uczestniczyć w baskecie od drugiej strony.

We Włocławku powstał bardzo fajny i ambitny projekt "Basket Włocławek". Stworzony przez ludzi, których pasją jest koszykówka, ponadto są to ludzie z dobrym podejściem do dzieciaków. Wdrażam się we wszystkie tajniki, aby szkolić dzieci już od najmłodszych lat. W tej chwili skupiam się na tym. Wydaje mi się, że niewiele jest w Polsce takich ośrodków, działających jak klub, co więcej które znają się na rzeczy i poświęcają naprawdę dużo czasu najmłodszym. Magnesem jest pierwsza drużyna. Myślę, że nie ma lepszego miejsca niż Włocławek. Dlaczego później dzieci mają stąd "uciekać", skoro można trenować i grać tutaj?

Mimo że jeszcze nigdzie nie gram, cieszę się, że mogę to swoje doświadczenie przekazywać innym, szczególnie tym, którzy zaczynają dopiero swoją przygodę z koszykówką. Mam nadzieję, że dzięki temu uda zachęcić jak największe grono do jej uprawiania. Nie ukrywam, że jest ciężko, bo wiadomo jak jest z dziećmi, ale jest naprawdę fajnie. Jestem szczęśliwy, że cały czas jestem w tym koszykarskim obiegu.

Wszystko wyszło naturalnie. Jak już wcześniej powiedziałem, jestem przy włocławskim projekcie, ale zupełnie tego nie planowałem. Wcześniej, jak się tym nie zajmowałem, to podświadomie myślałem o obraniu właśnie takiego kierunku. Jestem zadowolony, że dostałem taką szansę. Widzę, że dzieci też są zadowolone z naszej pracy. Wcześniej to ja słuchałem trenerów, a teraz to dzieci słuchają się mnie.

Samo przebranżowienie jest ciężkie... Chociaż powiedziałbym, że ciężkie jest wtedy, kiedy całkowicie zmieniamy profesję. Zdecydowanie łatwiej jest, gdy wciąż w roli głównej jest koszykówka. Trzeba spojrzeć realnie, że ona też wiecznie z tobą nie będzie, zawodowo gra się do pewnego momentu. Trudno jest z dnia na dzień zająć się czymś innym.

Gdyby dostał pan szansę jeszcze dziś, bez zastanowienia wyszedłby pan na parkiet?

Jak najbardziej, jestem gotowy ją przyjąć. Jakby coś się pojawiło, to mógłbym się jeszcze poświęcić i pobiegać za piłką (śmiech). Nie ukrywam, że za tym tęsknię. Jak się robiło to samo ponad 20 lat, to ciężko z dnia na dzień to po prostu odstawić. Jeżeli tak się nie stanie, to trudno - jestem sfokusowany na uczestniczeniu w koszykówce od drugiej strony i szkoleniu najmłodszych.

Zobacz także: 1 liga. Michał Jankowski: Mam swoje zadania do wykonania

Komentarze (0)