Koszykówka. Koniec sezonu dla Maksyma Kulona. "Ryzyko jest zbyt duże. To nie tylko koniec sezonu, ale i pewnego etapu"

Facebook / GKS Tychy/ GKS Info / Na zdjęciu: Maksym Kulon
Facebook / GKS Tychy/ GKS Info / Na zdjęciu: Maksym Kulon

- Trzeba było podjąć stanowcze kroki, poinformować rodzinę, klub i zakończyć granie dosłownie z dnia na dzień. Ryzyko jest zbyt duże - mówi Maksym Kulon.

[b]

Pamela Wrona, WP Sportowe Fakty: Na koszykarskich parkietach "Kulonów dwóch". Jak wyglądały wasze [/b]pierwsze kroki w koszykówce?

Maksym Kulon, zawodnik GKS Tychy: Tak naprawdę, swoją przygodę z koszykówką rozpoczęliśmy na SKS-ach w szkole podstawowej. W tamtym okresie reprezentowaliśmy szkołę chyba w sześciu, czy siedmiu dyscyplinach, braliśmy udział we wszystkim. Później, gdy byliśmy w wieku 12-13 lat, nasz tata wysłał nas na nabór koszykarski do Śląska Wrocław i nas przyjęli. Rodzice chcieli nas wysłać za jednym zamachem (śmiech). Ja trafiłem do grupy dwa lata starszej, a mój brat Norbert, do rok starszych chłopaków. Tę grupę prowadził trener Łukasz Grudniewski (trener związany niedawno z Polonią Leszno, a w tym sezonie z Górnikiem Wałbrzych - przyp. red.). Można więc powiedzieć, że pierwsze poważne kroki w koszykówce stawiałem właśnie u niego.

Było to dla nas pewnego rodzaju wyzwanie. Wcześniej trenowaliśmy tylko w szkole, a nagle znaleźliśmy się w Śląsku. Dla młodych chłopaków było to wielka nobilitacja. Wszyscy mieliśmy marzenia. Naszymi było to, aby pójść śladami wielkich koszykarskich gwiazd, jak śp. Adam Wójcik, czy Maciej Zieliński. Norbert wtedy trochę bardziej interesował się koszykówką, ja byłem jeszcze w innym świecie. Po przyjęciu nas do Śląska, poszliśmy za ciosem, zaczęliśmy wspinać się wyżej. Okazało się, że nie jesteśmy najgorsi, na tle swoich grup wiekowych wyróżnialiśmy się, a to pewnie z racji tego, że zaczynaliśmy ze starszymi i ciężko pracowaliśmy. Śmiejemy się z Norbertem, że raczej nigdy nie uchodziliśmy za "talenciaków", ale udowadnialiśmy, że ciężką pracą można dużo zdziałać.

Była między wami chęć rywalizacji?

Chęć to mało powiedziane. Zawsze między nami była duża rywalizacja i to na wielu
płaszczyznach. Pamiętam, że w Śląsku na treningach, od młodzika do juniora, z Norbertem 1 na 1 graliśmy może trzy razy. Trenerzy nigdy nie dawali nas przeciwko sobie, bo obawiali się "wyniku" tej braterskiej rywalizacji i tego, że skończy się w niezbyt sportowym duchu. Mieli rację (śmiech). Znaliśmy swoje mocne i słabe strony, nie przebieraliśmy w środkach. Rywalizowaliśmy często sami, jak chodziliśmy na halę, na boisko i nie raz było - lekko mówiąc - gorąco.

Bardzo dużo zawdzięczam rodzicom, bo ścigaliśmy się we wszystkim – nie tylko w sporcie, ale nawet w nauce. Rodzice dobrze nas poprowadzili. Tata pchał w sport, zaś mama w naukę i właściwie wszystko inne. Co zabawne, czasami bała się nas samych zostawić w domu z obawy o to, że się pobijemy. Na szczęście inklinacja do tłuczenia się nawzajem chyba nam przeszła. Teraz jeden z nas jest lepszy w tym, a drugi w czymś innym, zaakceptowaliśmy swoje niektóre słabości, a teraz między nami jest tylko wsparcie, uzupełnianie się. Chyba trzeba dojrzeć do takiego momentu, kiedy uświadamiasz sobie, że więcej pożytku jest wtedy, kiedy bracia mogą się wzajemnie wspierać.

Po Śląsku Wrocław, kroki poprowadziły was w różnych kierunkach. Mieliście takie małe marzenie żeby jeszcze kiedyś zagrać razem w jednym klubie?

Oczywiście, chcieliśmy jeszcze kiedyś razem zagrać, bo nie mieliśmy zbyt wielu okazji. Myślę, że dobrze uzupełnialiśmy się na boisku. Kiedy Norbert był obok, dawało mi to mentalną przewagę, wiedziałem, że mam jego wsparcie i pomoc w każdej sytuacji. Myślę, że w drugą stronę było podobnie. Takie marzenie mieliśmy, ale już raczej nigdy się nie spełni…

Mówią: "serce nie sługa" - w tej sytuacji miłość do koszykówki musi zejść na dalszy plan…

Tak, niestety niedawno dowiedziałem się, że mam problemy z sercem. Przed sezonem, po wykonaniu kompleksowych badań, lekarz zasugerował, aby był to mój ostatni sezon. Zadał mi wtedy pytanie: "Czy masz coś poza koszykówką?". No, właśnie. Cofnąłem się do czasu, kiedy ludzie pytali się mnie: "Po co Ci te studia? Przecież jesteś zawodowcem, robisz to, o czym niektórzy mogą pomarzyć i jeszcze zarabiasz". Już wtedy szukałem dla siebie rozwiązania, bo wiedziałem, że ciężko będzie mi kiedyś, z dnia na dzień znaleźć satysfakcjonujący sposób na życie - pracę. Mimo tego, nie dopuszczałem do siebie myśli, że może przytrafić się jakaś kontuzja, czy cokolwiek gorszego. Teraz bym tego żałował.

Skąd u pana takie podejście?

Wcześniej myślałem o tym, że człowiek po prostu dojrzewa i hierarchizuje wartości w swoim życiu, analizuje różne potrzeby i - przede wszystkim - możliwości. Zadałem sobie pytanie, czy chciałbym żyć w ten sposób? Na razie nie mam rodziny i jest łatwo, ale co później? Wiemy, że kariera sportowca nie trwa wiecznie. Postanowiłem wszystko zdywersyfikować. Dlatego też skończyłem studia, podjąłem się dodatkowej pracy, aby jakkolwiek się zabezpieczyć. Zacząłem się zastanawiać, czy po tym sezonie nie lepiej byłoby po prostu zająć się czymś, dzięki czemu będę miał bardziej stabilną przyszłość.

Oczywiście skłamię, jeśli powiem, że będąc solidnym ekstraklasowym zawodnikiem,
zarabiającym dobre pieniądze, pracowałbym równocześnie. Tu chodzi o perspektywy.
Zawsze dziwiłem się niektórym ludziom, którzy grają w pierwszej, drugiej lidze. Nie mając ambicji na "większe" granie, nie chcą w jakikolwiek sposób dodatkowo inwestować w siebie i życie po koszykówce. To są ludzie, którzy kochają ten sport, oddają się mu w całości. Ale w żaden sposób się nie zabezpieczają.

Często młodszym kolegom mówię: Można do pewnego momentu bawić się koszykówką, zarabiać nawet mniejsze pieniądze – dostaniesz klubowe mieszkanie, wystarczy Ci na przyjemności, kupisz sobie nowe buty, wydasz na imprezę. Ale przyjdzie trzydziestka, po drodze być może rodzina, a nim się obejrzysz, zaraz koniec kariery. Kończy się ze średnimi zarobkami, bez większych oszczędności, chyba, że byłeś na tyle mądry, że cokolwiek odłożyłeś, ale mało jest osób, które będzie z tego stać chociażby na mieszkanie. Kredyt hipoteczny? Zapomnij - specyfika umów sportowych. Nie robiąc nic obok, poza koszykówką i nie zabezpieczając się na swój koniec kariery, na to, co będzie się robić po koszykówce, będzie się po prostu w ładnie mówiąc, w trudnej sytuacji.

Moja doba pracy przez ostatnie miesiące trwała po 12-14 godzin. Praca za biurkiem,
delegacje, treningi, mecze - musiałem to wszystko dopasować. Czasami zawalałem przez to pracę, bo koszykówka cały czas zajmowała pierwsze miejsce w sferze zawodowej. Mógłbym rzucić wszystko i nie martwić się o nic – ale trzeba wziąć jeszcze pod uwagę, że zarabiasz tylko 8-10 miesięcy, że nie masz odprowadzanych wszystkich składek, ciągłości zatrudnienia, że podświadomie musisz się martwić o swoją przyszłość, odkładać, inwestować. Ciągłe pytania pt. "Co będzie za rok, dwa?".

Wielkim plusem jest to, że płacą Ci za to, co kochasz. Chociaż miałem trenerów, którzy pokazywali, że to nie jest praca tylko obóz przetrwania - nerwy, ciągły stres, wyrzeczenia i - nierzadko - nieludzki wysiłek.

Gdy zarabiasz naprawdę relatywnie dużo, to nie musisz aż tak się przejmować. Istotne jest jednak jeszcze to, że wiele klubów po prostu nie płaci - na czas albo w ogóle. Ilu jest takich zawodników, którzy grali "za darmo" i już nie odzyskają swoich pieniędzy? Ja na razie nie mam ani żony, ani dzieci, żadnych większych odpowiedzialności. Nie wyobrażam sobie znaleźć się w takiej sytuacji, kiedy musiałbym jeszcze żyć na kredyt. Do tego dochodzą rzeczy, których się nie planuje.

Trudno, dla młodego sportowca, było przyjąć tę diagnozę do wiadomości? Co ona oznacza?

Gdy usłyszałem diagnozę, nie mogłem uwierzyć, że akurat mnie to spotkało. Zawsze
wydawało mi się, że nic mi nie grozi, przecież moją mocną stroną była fizyczność, wydolność. Myślałem o kontuzjach, zresztą pod koniec zeszłego sezonu miałem dość paskudny uraz, ale to są rzeczy, z których się wychodzi. To nie było do przewidzenia – jedna z niewielu rzeczy, która mogła mnie całkowicie skreślić moje plany na granie. Długo oswajałem się z tym faktem, jednak nadal nie było tak źle. Lekarz jest bardzo dobrym, uznanym kardiologiem, przychodzą do niego różne osobistości, w tym sportowcy. Dostałem wtedy pozwolenie na sport, ale i skierowanie na kompleksową kontrolę co kilka miesięcy – to już oznaczało, że jest poważnie.

Gdy mówiłem o swojej wadzie, słyszałem: "Co Ty gadasz?". Ludzie byli zaskoczeni, że akurat mnie coś takiego spotkało, że jest to niemożliwe. Zawsze miałem świetną wydolność, byłem w dobrej kondycji fizycznej. Problemy z sercem zazwyczaj kojarzą się właśnie ze słabą wydolnością, czy innymi niepokojącymi objawami. Po mnie nie było nigdy czegoś takiego widać.

Przy problemach kardiologicznych, które mam już teraz, może skończyć się naprawdę źle. Wielu profesjonalnych sportowców, młodych ludzi, po prostu odchodziło. Wielu z nich nie było świadomych posiadanych chorób, czy wad. Wówczas wiedziałem, że muszę ułożyć sobie konkretny plan na dalsze życie i powoli żegnać się z koszykówką. Jednak byłem pewien, że nastąpi to dopiero po tym sezonie i - mimo że istnieje szansę na poprawę stanu zdrowia w przyszłości - taki był mój plan…

Czy ta diagnoza zmieniła jakkolwiek postrzeganie koszykówki? Miał pan z tylu głowy to, że może to być ostatni sezon i przez to czerpał pan z niej większą radość?

Tak, zdecydowanie. Oprócz ogólnej zmiany podejścia do koszykówki, o której wspomniałem wcześniej, to w ostatnim czasie, gra stała się dla mnie czymś innym. Czerpałem z niej większą przyjemność. Zmieniłem swoje priorytety. Zespół i klub w mojej hierarchii stał wyżej niż ja. Tak powinno to wyglądać w koszykówce, bo to sport zespołowy. Niemniej, w większości przypadków jest inaczej, bo każdy walczy o swoje. W tym jednak głównie rola trenera, jak potrafi poukładać sobie zespół. Presja? Z perspektywy zespołu, klubu występująca w postaci parcia na wyniki drużyny, realizację założonych celów - tę odczuwałem. W drużynie, pomiędzy zawodnikami, w trakcie treningów, meczów, gdy zachodzi rywalizacja o miejsce w rotacji, hierarchii zespołu lub minuty, czy rzuty.

Sport jest piękny, ale to biznes. Często skrzętnie weryfikujący nasze marzenia, plany i cele. Zawodnicy mają dylematy: gdzie będę w przyszłym sezonie? "Fajnie byłoby się pokazać, zrobić dobre statystyki, bo to moja przyszłość". To prawda, jednak tego rodzaju presji nie odczuwałem. Dawałem z siebie 100%, trenerowi zostawiałem decyzję o mojej przydatności w bieżącej chwili i czerpałem przyjemność z grania i najbliższych meczów. Myślałem o tym, co jest tu i teraz.

Starałem się dawać z siebie jeszcze więcej, mimo tego, w jakim byłem stanie. Przez pierwsze dziesięć kolejek grałem na mocnych środkach przeciwbólowych, inaczej nie mógłbym dać tego, czego ode mnie oczekiwano. Ta ostatnia kontuzja wiele zmieniła w moim stylu gry, jednak trenerzy, jak i koledzy z zespołu dawali mi nieocenione wsparcie i obdarzyli mnie zaufaniem - za co z głębi serca dziękuję.

Nie chciałem pożegnać się z koszykówką grając niechlujnie. Miałem w głowie, że to może być mój ostatni sezon, że muszę dać z siebie wszystko.

Jednak wychodził pan na parkiet ze świadomością, że dogra pan sezon do końca, chcąc zakończyć to na własnych zasadach. Rzeczywistość jednak jest taka, że musi pan rozstać się ze sportem z dnia na dzień…

To było zaplanowane rutynowe badanie pod koniec 2019 roku, po którym okazało się, że stan mojego zdrowia się pogorszył w stosunku do początku sezonu. Trzeba było podjąć stanowcze kroki, poinformować rodzinę, klub i zakończyć granie dosłownie z dnia na dzień. Ryzyko jest zbyt duże. To bardzo trudne, kiedy gdzieś z tyłu głowy mam myśl, że to nie tylko koniec sezonu, ale i pewnego etapu w moim życiu.

Nie podlega żadnej dyskusji, że zdrowie jest najważniejsze. Koszykówka to tylko sport, ale też ponad połowa mojego życia i zawsze będzie w moim sercu. Nie mówię o trenerce (aczkolwiek organizuję z bratem obozy koszykarskie - Hoop Camp), ale raczej o tym, że nie będę potrafił z niej zrezygnować i zapomnieć ot tak. Coś wymyślę! (śmiech). Mam nadzieję, że może jeszcze kiedyś zagram, ale już pewnie bardziej dla czystej przyjemności. Na ten moment czeka mnie szereg badań, leczenie i - głęboko wierzę - powrót sportowego zdrowia.

Źródło artykułu: