Koszykówka. Fizjoterapeuci pracują w cieniu. Lucjan Kasprzak: Najlepsze przyjaźnie to te zawiązane w gabinecie

- Trener Urlep nawet chciał sprowadzić czarodzieja, który miał sprzedawać szlachetną wodę. Współpracowaliśmy razem co prawda pół roku, ale dużo się działo - wspomina Lucjan Kasprzak, fizjoterapeuta AZS Koszalin.

Pamela Wrona
Pamela Wrona
fizjoterapeuta Lucjan Kasprzak Materiały prasowe / AZS Koszalin / Na zdjęciu: fizjoterapeuta Lucjan Kasprzak
Pamela Wrona, WP Sportowe Fakty: To nie jest poniekąd tak, że fizjoterapeuta w koszykarskim klubie pracuje trochę w cieniu?

Lucjan Kasprzak, ostatnio fizjoterapeuta w AZS Koszalin: Tak jest. My zazwyczaj swoją pracę wykonujemy gdzieś z boku, w zaciszu swoich gabinetów i tego nie widać. Nie zmienia to faktu, że jest to bardzo istotna praca.

A jednak bez fizjoterapeuty drużyna nie mogłaby funkcjonować.

Podstawowym zadaniem klubowego fizjoterapeuty jest to, aby zawodnik mógł po prostu grać. Często zależne jest to właśnie od naszego działania. Niekiedy uraz, który normalnie drogą lekarską leczyłoby się tygodniami, u nas czasami ten proces zajmuje kilka dni, dzięki czemu gracz może wrócić na parkiet. Niewiele się o tym mówi, chociaż często zawodnicy zaczynają podkreślać, że przygotowanie motoryczne i praca fizjoterapeuty naprawdę dużo daje.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Co z igrzyskami w Tokio? "Niektórzy cały czas żyją nadzieją, że odbędą się w terminie"

Jak pracowałem w klubie, zdarzało się, że coś mi wypadało, jak to w życiu bywa. Raz miałem sytuację, że kluczyki zostały wewnątrz zamkniętego samochodu i nie mogłem dojechać. Trening właściwy się nie odbył. Musiałem "zatejpować" zawodników, a bez nich nie mogli uczestniczyć w treningu na kontakcie. Do tego oczywiście dochodzą drobne przed treningowe rytuały, które zawsze wykonuje, a wtedy nie mogliśmy tego zrealizować. Wówczas odbyła się tylko rzutówka.

Jak wygląda to, czego po prostu nie widać?

W dniu meczowym jest więcej przygotowań do samego meczu: napoje, ręczniki. W niektórych klubach fizjoterapeuta jest odpowiedzialny również za stroje. To są dodatkowe zadania, które różnią się od przeciętnego dnia. W każdym innym dniu, fizjoterapeuta jest zawsze pierwszy na hali i ostatni z niej wychodzi. Jeżeli trzeba wszystkich zawodników "tejpować", czasami potrzeba na to dwóch godzin. Z reguły godzina przed to minimum, aby wszystkich odpowiednio przygotować. Po treningu, jeżeli są jacyś kontuzjowani zawodnicy lub mają bieżące urazy, to też trzeba je zabezpieczyć. Plus zdarzają się przypadki z ostrego dyżuru. Czyli na przykład siedzisz po pracy w domu i dostajesz telefon, że zawodnik ma wysoką gorączkę, rozwolnienie lub cokolwiek podobnego i trzeba interweniować, pójść do lekarza lub działać samemu. To praca 24 na dobę.

Ale pracy by pan nie zmienił?

Teraz mam pracę poza drużyną koszykówki, oczywiście nadal w fizjoterapii.
Tęskni się za tym trybem życia, za meczami, wyjazdami, kontaktem z zawodnikami, tym bardziej, że jest to dyscyplina, która jest moim hobby. Pod kątem płacy, organizacji – z reguły jest to system umowa zlecenie na 8 miesięcy, do tego bardzo często zdarzają się opóźnienia w wypłatach. Tak jak w obecnej sytuacji, kiedy odwołano rozgrywki – zdrowie jest najważniejsze, ale nie tylko zawodnicy i sztab trenerski znaleźli się w trudnej sytuacji. Zamiast czteromiesięcznej przerwy, którą każdy sobie wkalkulował, robi się około 6, za co pewnie kluby nie zapłacą. Tak więc praca w klubie jest typowo hobbystyczna, ale żeby zarobki były gwarancyjne, to niekoniecznie. Dlatego wracając do pytania, naprawdę porządnie bym się zastanowił nad ponowną pracą w klubie i myślę, że chyba trudno by było mnie przekonać do powrotu. Nadal czuję żal do tego jak skończyła się historia AZS Koszalin.

Wracając do pracy. Jak pracować z koszykarzami? Jak ocenia pan ich świadomość pod kątem przygotowania fizycznego do meczów?

Zawsze starałem się mieć do każdego indywidualne podejście. Każdy jest inny, ale prawdą jest, że niemal wszyscy gracze są jak małe dzieci - trzeba prowadzić ich za rękę, pilnować żeby wzięli tabletki i stosowali się do zaleceń i dbali o uraz. Niekiedy trzeba było biec i przypominać na przykład o lodzie, bo rzadko kiedy sami się upominali. Ta świadomość jednak już się trochę zwiększa. Coraz częściej zawodnicy za mną chodzili, ale kiedyś było naprawdę inaczej. Praca sama w sobie różni się od tej pracy, którą wykonuje się w gabinecie. Fizjoterapeuta w klubie jest tak naprawdę od pierwszej sekundy urazu, choroby, aż to ostatniej. I to często na naszej głowie jest decyzja, czy zawodnik może wrócić na parkiet czy nie. Są naciski trenera i klubu, żeby zawodnik wracał, a lekarz niekiedy wystawi zwolnienie na dwa tygodnie ale nam się uda doprowadzić go do sprawności w ciągu kilku dni.

Presja wpisana jest w ten zawód?

To duża odpowiedzialność. Ale muszę powiedzieć, że wiele zależy od trenera i od włodarzy klubu. Jeżeli zarząd jest świadomy na czym polega nasza praca, a trener grał w koszykówkę i wie na czym polega zdrowie i ból sportowca, to zdecydowanie nacisk jest mniejszy. Ale są miejsca, gdzie tej świadomości brakuje, jest wywierana presja. To często nie służy atmosferze leczenia.

To są trudności, z jakimi można się spotkać?

Przede wszystkim kluczowy jest brak tej świadomości. Zawodnicy bardzo często robią to z lenistwa, po prostu im się nie chce. A tu chodzi bardziej o to, że ktoś myśli, że wie wszystko na temat tej pracy, a nigdy tego nie robił. To jest problemem, jeżeli chodzi o kontakty między zarządem, sztabem szkoleniowym a nami. Z zawodnikami jest się łatwiej dogadać.

Minusem są na pewno warunki pracy, organizacja, to co klub nam oferuje. Z reguły jest to niezbędne minimum. Cokolwiek byśmy chcieli wywalczyć więcej, zazwyczaj jest to na ostatnim miejscu, na ostatnim szczeblu w budżecie. Czy to jakiś sprzęt do zabiegów, nowe łóżko do masażu, to wszystko jest przeważnie na samym końcu. Na początku mojej pracy w klubie, używałem własnego stołu przenośnego przez 8 lat - na szczęście wytrzymał. Zamrażarkę do lodu również kupiłem sam, bo podejrzewam, że do dziś bym się jej nie doczekał, a to jednak bardzo przydatny sprzęt. Zdaję sobie sprawę, że jest to kwestia wysokości budżetu, ale nasze potrzeby naprawdę nie są aż tak kosztowne.

W tej pracy trzeba szybko reagować? Były sytuacje, które zapamiętał pan szczególnie?

Inne są sytuacje, jeżeli ma się już doświadczenie i pewność swoich umiejętności, przeżyło się już coś podobnego. Jeżeli jest to pierwsza interwencja i ona okaże się błędna, może wydłużyć leczenie. Na przykład ktoś skręci staw skokowy, a są różne szkoły jak to od razu leczyć. Z reguły każdy z nas ma już swoją sprawdzoną metodę i taką postępuje. Ale za pierwszym razem, zawsze jest taka adrenalina i troszeczkę głowa pracuje inaczej. Jeżeli jest już doświadczenie, jesteśmy lepiej przygotowani i wiemy jak postępować. Chodzi o to, aby zawodnikowi jak najszybciej udzielić prawidłowej pomocy i mu nie zaszkodzić. Są przypadki, kiedy podkręconą kostkę można opatrzeć jeszcze podczas meczu i zawodnik po kilku minutach będzie w stanie grać dalej. Ale uraz typu naderwany mięsień dwugłowy jest już na tyle poważny, że co byśmy nie robili, to i tak ten zawodnik na boisko nie wróci. Jeśli pojawi się presja z otoczenia, że ta osoba ma dograć końcówkę spotkania, to ten uraz tylko może się pogłębić. Niejednokrotnie potrzebna jest interwencja lekarza lub ratowników medycznych będących na meczu.

Fizjoterapeuta wbrew pozorom jest cały czas przy zespole. Trzeba być też poniekąd psychologiem?

Dokładnie. Z zawodnikiem jesteśmy niemal 24 na dobę przez zdecydowaną większość tygodnia. Znamy ich rodzinę, dzieci, żony, bo zazwyczaj przyjeżdżają razem z nimi. Bardzo często im również trzeba pomagać. Na przykład jak dziecko się rozchoruje, wtedy zawodnik dzwoni z tym do nas. Najczęściej przyjaźnie i bliższe relacje jakie nawiązują się z koszykarzami podczas sezonu i trwają latami, to są właśnie te zawiązane w gabinecie. Wspólnie spędzone godziny, rozmowy na wszelkie tematy. Ten czas sprzyja nawiązaniu głębszych znajomości. Do dziś mam kontakt z większością zawodników, ale głównie to są osoby, które najczęściej przebywały u mnie w gabinecie klubowym.

Z koszykarzami miał pan lepsze relacje?

Zawsze, szczególnie na początku swojej pracy i myślę, że zostało to do końca, starałem się być bardziej po stronie zawodników, mimo że byłem w sztabie trenerskim. Dlaczego? Miałem z nimi najlepszy kontakt, podczas kontuzji zależało mi na ich zaufaniu i to był zawsze priorytet oraz klucz do powodzenia. Zależało mi, aby zawodnik był zadowolony z naszej wspólnej pracy. Z trenerami mam oczywiście również dobry kontakt, który utrzymuję do dziś.

Przez 12 lat związany był pan z AZS-em Koszalin. Wspomniał pan, że niektórzy szkoleniowcy mieli specyficzne podejście. Jak to dokładnie jest z tym stosunkiem do pracy klubowego fizjoterapeuty?

Z moich obserwacji, trenerów podzieliłbym na dwie grupy: tych, co mają świadomość i wiedzą na czym to wszystko polega, jak działa presja - czyli przeważnie byli to trenerzy, którzy w przeszłości sami byli koszykarzami. Druga grupa to ci, którzy zostali trenerami, bo taka była ich droga życiowa, ale nie do końca rozumieją, co dany zawodnik może czuć podczas tego urazu, jak wygląda praca fizjoterapeuty, bo nigdy tego nie poczuli na własnej skórze. Znają tę dyscyplinę z teorii. Tak bym to podzielił.

Kiedyś był zawodnik, który miał problem z kolanem. Z każdym treningiem uraz się pogłębiał, kolano było spuchnięte jak balon. Powiedziałem trenerowi przed treningiem, że ten zawodnik nie będzie w stanie dziś trenować. A trener odparł: "pieniądze dostaje, to ma zapieprzać". Trudno było taką informację przekazać zawodnikowi, że ma grać z kontuzją i bardziej narażać własne zdrowie. Takich przypadków było sporo i trzeba było znaleźć rozwiązanie. Zawodnik ma gorączkę, kaszel, pojawiają się objawy choroby. A z tym pojawia się pytanie, czy odsyłamy go do domu, czy ma trenować w bluzie, żeby się przepocić, ale tym samym narażać cały zespół na zachorowanie? Często trzeba było podjąć wspólną decyzję, były dyskusje - mniej lub bardziej ożywione, ale należało wybrać najlepszą drogę.

I to właśnie z trenerami - byłymi zawodnikami najlepiej się panu współpracowało?

To o czym już mówiłem wcześniej, zdecydowanie ci trenerzy, którzy mieli bogate kariery sportowe i przeszli na drugą stronę ławki. Oni z reguły mieli wszystko lepiej poukładane. Kiedyś jeden powiedział mi, że on będąc trenerem robi wszystko to, co on chciał żeby trener robił jak sam był zawodnikiem. Można powiedzieć, że przeniósł swoje oczekiwania do swojej pracy, sprawiając, by jego zawodnicy czuli się komfortowo – tak jak on tego chciał, gdy był na ich miejscu. Z takimi trenerami pracowało się z przyjemnością. Dodatkowo, zawsze mieli mnóstwo ciekawych historii do opowiedzenia. Mieli wiedzę nie tylko teoretyczną, ale i praktyczną.

Trenerów różnił sposób prowadzenia treningu, jego długość. Każdy trener miał inną filozofię. To powiela się z tym, co powiedziałem wcześniej. Ci, którzy sami byli sportowcami, zazwyczaj wyrabiali się w około 1,5 godziny, ich trening był treściwy. Ci, z wiedzą bardziej teoretyczną czasami robili treningi, które trwały 3 godziny, bardziej obciążając psychikę.

Pamiętam jedną historię, kiedy Jeff Nordgaard widząc zmęczenie u chłopaków, a był to środek tygodnia, w sobotę mieli grać mecz, zrobił szybki trening, po 40 minutach zwołał wszystkich na środek, okrzyk "AZS" i do domu. Wszyscy byli w szoku. Powiedział, że widzi, że wszyscy są wyczerpani i mają złapać świeżość. W sobotę wygrali 20 punktami. Niektórzy dokręcają śrubkę, wyciskają zawodników, nie dostrzegając zmęczenia materiału.

Taką osobą, z którą można było złapać nić porozumienia, był Igor Milicić?

Oczywiście. Miałem przyjemność jako fizjoterapeuta pracować z Igorem Miliciciem kiedy był zawodnikiem, a następnie byłem fizjoterapeutą, kiedy został trenerem. Tu też relacje były łatwiejsze. Trener po prostu już wiedział, jak ja pracuję, bo sam na własnej skórze tego doświadczył. Wiedział, jak obchodzę się z jego zawodnikami, czego ode mnie oczekiwać. Takim przykładem był również wspomniany wcześniej Jeff Nordgaard, który grał u nas jako zawodnik, a zespół przejął już w trakcie sezonu, zostając później na tym stanowisku. Z nim miałem dobre relacje, bo wiedział co robię, ufał mi. Z takimi trenerami, którzy doceniali moją pracę, szanowaliśmy się wzajemnie, miałem z nimi lepsze relacje, a to przekładało się potem na sferę prywatną. Było widać wzajemną sympatię, spędzało się ze sobą dużo czasu, bywaliśmy w rodzinnych domach na obiedzie i tak dalej.

Gra w karty lub pokera podczas wyjazdów również zbliżała, niezależnie od stanowiska?

Często w autobusie graliśmy w gry karciane, najczęściej w pokera. Kiedyś nie było tabletów czy smartfonów. Taka ciekawostka. Przez 10 lat miałem metalową, ciężką walizkę medyczną, którą zabierałem zawsze ze sobą na wyjazdy. Nie dlatego, że była wygodna, tylko idealnie pasowała między siedzenia jako stolik do kart. Zawsze chłopaki korzystali z niej podczas podróży autokarem, więc jej nie zmieniałem przez ładnych parę lat. Trenerzy również często dołączali do gry z zawodnikami. Mieliśmy swoją "pokerową" ekipę. To była fajna forma spędzania czasu i integracji.

Swego czasu krążyły plotki o wysokich stawkach.

To nie prawda, że stawki były rzędu kilku tysięcy złotych. Właśnie to są plotkarskie historie, które gdzieś krążą. Stawka zawsze była niska, aby wszyscy mogli zagrać. Dla zabawy, nie w celach zarobkowych. Jeśli chodzi o słynne rzuty z połowy to stawki i zabawa były podobne. Było to stawki rzędu dosłownie 10-20 zł, pula robiła się duża, bo każdy brał udział, nie tylko ze sztabu trenerskiego czy zawodników, a czasami włączali się nawet kierowcy autobusu. Dzięki temu można było fajnie się bawić i właśnie o to w tym chodziło. Często było tak, że jak ktoś trafił z połowy, nie brał pieniędzy dla siebie, tylko wychodziliśmy wspólnie do restauracji i wygrany płacił rachunek. Pieniądze de facto zostawały w drużynie.

Pytałam o szkoleniowców, z którymi współpraca układała się dobrze, a jak było odwrotnie - z którymi wręcz przeciwnie?

Ciężej pracowało mi się z trenerami bałkańskimi, ale podkreślę, że nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Były jednostki, które łamały tę regułę. Obrazując, na przykład trener Teo Cizmić, był bardzo dobrym zawodnikiem i to było widać w jego podejściu, przełamywał ten obraz. Z trenerem Andrejem Urlepem było trudniej. Chodzi o charakter i wymyślanie dziwnych rzeczy. Niektórzy mieli swoją wizję dotyczącą diety zawodników. Słyszałem nawet, że sportowiec nie powinien jeść zupy jarzynowej. Ale czemu? "Bo nie". Nie było argumentu. Często trenerzy postępowali w ten sposób, że podczas poważniejszej kontuzji nie dawali zawodnikowi szansy na regenerację, tylko brali z rynku następnego zawodnika i robiło się jak w biurze turystycznym.

Z pewnością wiążą się z tym ciekawe historie.

Trener Urlep nawet chciał sprowadzić czarodzieja, który miał sprzedawać szlachetną wodę. Współpracowaliśmy razem co prawda pół roku, ale dużo się działo. Pamiętam jeszcze, wracając do jedzenia, jedną śmieszną sytuację. Kierownik przed wyjazdem na mecz zawsze pyta kto na co ma ochotę, bo niektórzy mają różne upodobania. Zapytał trenera Urlepa, czy z zup może być barszcz czerwony. "Tak, tak, pasuje" - odpowiedział swoim specyficznym tonem. Na wyjeździe dostaje talerz z zupą. On tak siedzi i patrzy, po chwili woła kierownika i mówi: "Czy ty sobie jaja robisz?". On odpowiada, że przecież pytał, czy może być barszcz. Na to trener: "Przecież ja nie jem buraków!". Po jakimś czasie przyłapaliśmy trenera, jak do obiadu zamówił bukiet surówek, a w nim… buraczki.

Poznałem trenerów, którzy sądzili, że zawodnik nigdy nie może jeść wieprzowiny przed meczem. Żadne mięso poza kurczakiem nie wchodziło w ogóle w rachubę. Kiedyś podczas dyskusji w autobusie znaleźliśmy z Arturem Packiem artykuł, w którym Michael Jordan przyznał się, że 2-3 godziny przed meczem zawsze jadł stek. Pokazaliśmy trenerowi, a on na to: "No, ale to był Michael Jordan" i koniec dyskusji. Innego razu, kierownik zamówił karczki w restauracji i pierś z kurczaka. Kelnerka, na nieszczęście, przyniosła najpierw karczki i postawiła na stole przy zawodnikach. Trener zaczął krzyczeć, że nie wolno, mają tego nie ruszać! A kierownik na to, że spokojnie, bo karczki są grillowane. No i było jeszcze gorzej.

Pamiętam jeszcze historię, kiedy zawodnicy mieli obowiązek "tejpowania" stawów skokowych, niezależnie od tego czy była taka potrzeba, czy nie. Jeden z zawodników miał nawet zakaz, bo miał problemy z kolanem, a tapy powodowały zwiększenie bólu w kolanie. Ten zawodnik podkręcił delikatnie kostkę na treningu, leży na parkiecie. Podbiegam do niego, a on do mnie mruga i mówi po cichu, że nie ma "tejpów". Zawsze miałem w kieszeni, więc szybko zawinąłem mu prowizorycznie nad skarpetką. W tym czasie podszedł trener, zajrzał mi przez ramię, zobaczył wystający fragment, powiedział: "Tejp jest? No to dobra" i poszedł. Potem twierdził, że dzięki temu gracz wrócił po dwóch dniach do treningu, bo jakby nie był obklejony to by była tragedia.

Najgorsza kontuzja jaką pamiętam z meczu to było... pęknięte sznurowadło w bucie zawodnika. To był mój pierwszy sezon. Jak zawodnik skręci kostkę - wiem co zrobić. Jak dostanie kopniaka w mięsień - tak samo. A to był mecz, gdzie w końcowych minutach kluczowemu koszykarzowi pękło sznurowadło, a ja nie miałem zapasowego. Od tego czasu zawsze mam je w apteczce. Buta nie ściśniesz taśmą, ponieważ but straci przyczepność. Było kombinowanie, aż w końcu trzeba było pożyczyć but od juniora i przewlec sznurówkę. To była jedna z sytuacji, która została ze mną do końca pracy w klubie. Taka drobnostka, a można było przegrać mecz. Jakby ktoś zapytał, czego nie może zabraknąć w mojej apteczce, odpowiem, że sznurówki. Trzeba być zawsze przygotowanym.

Na upadek klubu nie dało się przygotować. Głównie przez to, dobrze zastanowiłby się pan nad podjęciem pracy w takim charakterze?

Myślę, że wciąż jestem rozgoryczony tą sytuacją. Niemal zawsze, gdy pisze się, że klub bankrutuje, wspomina się zawodników i trenerów, którzy zostali na lodzie. O osobach pracujących w klubie się nie mówi, a one też są w tej samej sytuacji, z tą różnicą, że ich kontrakty starczają na życie od pierwszego do pierwszego. W NBA niektórzy zawodnicy wspierają pracowników klubów podczas trudnej sytuacji epidemiologicznej i to nie jest tak, jak być powinno. Mimo takich budżetów, tam też kluby nie płacą swoim ludziom. To jest smutne i zniechęcające. Tak jak powiedziałem na początku, głównie dlatego zastanowiłbym się kilka razy nad powrotem do koszykarskiego klubu. Każdemu gratulowałem, jak podpisywali nowe kontrakty. Ja, kierownik, manager czy inni pracownicy, tak naprawdę zostaliśmy bez niczego. Bez zabezpieczenia, miałbym poważny problem. Wszyscy nie otrzymaliśmy wynagrodzenia za kilka miesięcy naszej pracy.

Ostatni gasi światło?

Dokładnie tak można powiedzieć. Nikt nie przyszedł, nie podziękował, nie przeprosił. Zamknięto klub, po prostu. To jest właśnie ta praca w cieniu.


Zobacz także: Koszykówka. Koronawirus zatrzymał świat sportu. Czy ruszy pierwsza liga?

Jaka przyszłość czeka koszykówkę w Koszalinie? "Będziemy przygotowani na wejście do pierwszej ligi"

Czy AZS Koszalin wróci na koszykarską mapę Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×