Gdy najlepsze ligi w Europie walczą o wznowienie i dokończenie sezonu (m.in. Hiszpania, Niemcy, Francja), w Polsce zapadła właśnie decyzja o przyspieszonym starcie rozgrywek 2020/2021. Po gorącej i burzliwej dyskusji na radzie nadzorczej PLK (trwała ponad 9h) ustalono, że najbliższy sezon rozpocznie się już 27 sierpnia.
Energa Basket Liga będzie pionierem w Europie, bo nikt tak wcześnie nie wybiegnie na parkiet. Najlepsi mówią o październiku, a nawet listopadzie. Tymczasem my - idąc nieco pod prąd - zaczniemy już w sierpniu, czyli w momencie, gdy inni będą dopiero budować swoje składy.
Argumentacja ligi i niektórych klubów PLK za przyspieszonym startem rozgrywek jest taka: skrócenie martwego sezonu, szansa dostarczenia i rozliczenia świadczeń sponsorskich i możliwość przerwania rozgrywek w momencie wybuchu drugiej fali zachorowań na koronawirusa.
ZOBACZ WIDEO: Bundesliga. Nieodpowiedzialne zachowanie piłkarza Herthy Berlin. "Każdy łapał się za głowę"
- Wszyscy tęsknimy już za koszykarskimi emocjami. To także szansa dla zawodników na szybki powrót do profesjonalnych treningów, a co za tym idzie - wysokiej formy sportowej - mówi prezes Radosław Piesiewicz.
I chyba najważniejsze: możliwość przebicia się do zwykłego kibica z koszykarskimi emocjami w momencie, gdy inne sporty halowe nie będą jeszcze rozgrywać swoich meczów (PlusLiga startuje 12 września). Wydaje się, że w ten sposób stacja Polsat chce podnieść oglądalność spotkań Energa Basket Ligi, która w ostatnich latach - mówiąc delikatnie - nie stała się na najwyższym poziomie. W świat może także pójść komunikat: "nikt w Europie nie zaczął tak szybko rozgrywek", "wszystkie mecze do zobaczenia w TV".
Jednak takie działanie jest krótkowzroczne, bo może i faktycznie słupki oglądalności na przełomie sierpnia i września podskoczą (i to znacznie), ale mogą drastycznie opaść kilka tygodni później, gdy dostarczy się kibicom produkt o średniej (by nie powiedzieć) jakości sportowej.
A tego - w związku z przyspieszonym startem rozgrywek - obawiam się najbardziej. Rozumiem, że wszystkim (mi też!) brakuje emocji i sportowej rywalizacji, ale za tym musi iść poziom, bo kibic nie zaakceptuje bylejakości. Po 2-3 tygodniach będzie tym zwyczajnie znudzony i przy dyscyplinie znów zostaną tylko najwytrwalsi.
Nie jest tajemnicą, że najbogatsi w PLK optowali za jak najpóźniejszym startem rozgrywek. To ostatnio tłumaczył Janusz Jasiński w programie "w sieci sportu": "Jeśli inne ligi w Europie zaczną się w październiku lub w listopadzie, a my zaczniemy w sierpniu, to będzie nam trudno podpisać takich zawodników, których mamy na liście."
Rozpoczęcie ligi w sierpniu oznacza, że już na przełomie maja i czerwca kluby muszą znać budżety (mało realne, niemożliwe?) i mieć podpisanego trenera, z którym później przystąpią do budowania składu. Jest połowa maja, a niemal wszyscy nie wiedzą na czym stoją. Jeden z działaczy PLK mówił mi ostatnio: miasta i sponsorzy nie myślą teraz o sporcie. Skutki pandemii poznamy w połowie czerwca. Wtedy będziemy znali konkrety.
To by oznaczało, że kluby będą musiały budować składy "po omacku", bez dokładnych danych na temat budżetu na sezon 2020/2021. Będą jedynie zarysy, a to bardzo ryzykowne. Nikt z nas nie chce niewypłacalnych klubów i walki o pieniądze w sądach.
- Dopiero otwieramy hale. Nie wiemy co ze sponsorami, bo oni analizują aktualnie wyniki za minione miesiące. Jak poskładać budżety? Nie wiadomo też, jak będzie wyglądała sprawa z zawodnikami zagranicznymi i ich przylotami oraz kwarantannami - przekonuje Łukasz Żak, prezes MKS-u Dąbrowa Górnicza.
O ile Polacy (w większości) będą chcieli w miarę szybko podpisywać umowy (maj-czerwiec), to obcokrajowcy - ci z wyższej półki sportowej i finansowej - nie będą spieszyć się z podejmowaniem decyzji. Będą czekać na oferty z mocniejszych lig, a te przecież w czerwcu jeszcze będą rozliczać się z sezonu 2019/2020.
A polskie kluby czekać nie mogą, bo przecież już w połowie lipca muszą rozpocząć przygotowania do nowego sezonu. Ten okres musi potrwać około sześciu tygodni, zwłaszcza po tak długim rozbracie z treningami.
Przyspieszony start rozgrywek PLK nie pomoże także Polakom, którzy chcieliby wyjechać za granicę. A tych kilku jest: Zyskowski, Michalak, Ponitka, Łączyński czy Sokołowski. Każdy z nich marzy o grze poza Polską. Ale w czerwcu, a nawet lipcu, mało który klub zagraniczny - w przypadku rozpoczęcia rozgrywek w październiku lub listopadzie - będzie chciał postawić na graczy, którzy nie mają jeszcze wyrobionej marki w Europie. Tacy - z całym szacunkiem do nich - są rozpatrywani na końcu. A z drugiej strony, polskie kluby będą naciskać na podpisanie umowy, bo tutaj są pierwszoplanowymi postaciami, liderami zespołów. Ci Polacy staną przed trudnym wyzwaniem: brać kontrakt na stole w PLK, czy podjąć ryzyko i czekać na ofertę z zagranicy.
Uważam, że za tą decyzją nie przemawiają kwestie sportowe. Można było zacząć ligę we wrześniu i tym samym dać więcej czasu klubom w PLK na zbudowanie pewnych budżetów i ciekawych składów.
Zobacz także:
Rusza karuzela transferowa. Czas na pierwsze ruchy
Propozycje złożone. Stelmet Enea BC chce utrzymać mistrzowski skład
Aaron Cel: Powrót sportu oznaką normalności. Chciałbym zostać w Polskim Cukrze