Powinienem być stąd - wywiad z Mikem Trimboli, nowym obrońcą Anwilu Włocławek

Do włocławskiego Anwilu Mike Trimboli trafił jako absolwent uczelni Vermont, którą zakończył z bardzo dobrym CV - etatowy strzelec zespołu Catamounts, a do tego najlepszy asystujący wszechczasów. Nic więc dziwnego, że trener Igor Griszczuk widzi dla koszykarza w Anwilu podwójną rolę zmiennika, zarówno na pozycji rozgrywającego, jak i rzucającego obrońcy. Sam Amerykanin opowiedział specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl o swoich odczuciach związanych z przenosinami do Polski.

Michał Fałkowski: Mógłby pan zdradzić jak to się stało, że podpisał pan kontrakt z Anwilem? W jaki sposób włocławska drużyna trafiła na pana?

Mike Trimboli: Całą pracę wykonał mój agent. Ja przez zdecydowaną większość czasu nie wiedziałem nawet jakie propozycje otrzymywałem. Wydaje mi się, że mój agent po prostu rozesłał moje koszykarskie CV i nagrania do klubów, z którymi miał dobry kontakt. Potem okazało się, że jednym z zainteresowanych jest Anwil, który szuka kolejnego rozgrywającego.

Agent kolekcjonował oferty, ale mniemam, że ostateczna decyzja należała do pana?

- Oczywiście, mój agent nie podpisałby niczego beze mnie, jak i nie podjąłby za mnie decyzji. Lecz faktem jest, że ukierunkował mnie wskazując Anwil jako klub, w którym powinienem rozpocząć swoją profesjonalną przygodę z koszykówką. Tak naprawdę ja chciałem po prostu grać. Gdziekolwiek, gdzie byłyby najlepsze warunki do rozwoju. Myślę, że Anwil to dobry wybór, bo z tego co już usłyszałem, to klub z tradycjami. A to one są gwarantem tego, że nie zejdzie poniżej pewnego poziomu. Miałem jeszcze kilka innych interesujących ofert, m. in. ze Słowenii, ale Anwil był najbardziej konkretny.

Jaka była pańska wiedza o Polsce w momencie podpisywania kontraktu z Anwilem?

- Niewystarczająca (śmiech). O Polsce wiedziałem tylko tyle, ile nauczyłem się na lekcjach historii czy geografii. Znałem położenie waszego kraju w Europie, wiedziałem, że stolicą jest Warszawa. W szkole uczyliśmy się również o II wojnie światowej. Ogólnie rzecz ujmując, pamiętałem, że macie bardzo barwną historię i oczywiście kojarzę postać papieża Jana Pawła II.

Z jakim nastawieniem leciał pan do Polski i jak to nastawienie zweryfikowała rzeczywistość?

- Do Polski podróżowałem z nastawieniem jak najbardziej pozytywnym. Byłem ciekawy tego, co mnie czeka w nowym miejscu, nowym kraju. Oczywiście, że trochę się obawiałem, ale okazało się, że mój strach był zupełnie bezpodstawny. To, co od razu rzuciło się w oczy, to bardzo mili i przyjaźnie nastawieni ludzie. Odkąd wylądowałem na lotnisku, wszyscy mi pomagają jak mogą, bym szybko zaadaptował się nowym otoczeniu. Dla przykładu - ostatnio miałem taką sytuację, że w moim mieszkaniu nagle zgasło światło. Poszedłem do sąsiada, który jednak nie mówił po angielsku i myślałem, że nie będzie mi w stanie pomóc. Okazało się, że sąsiad ten zadzwonił po znajomego mówiącego w moim języku, który przyjechał i pokazał mi co mam zrobić w takiej sytuacji. Taka mała rzecz, a jak bardzo cieszy.

Do Włocławka trafił pan prosto z Nowego Jorku. Jak zatem mieszka się rodowitemu nowojorczykowi w o wiele mniejszym mieście?

- Bardzo dobrze! Od razu muszę sprostować. Mój dom w Nowym Jorku nie jest w centrum miasta, ale na obrzeżach. Mieszkam w dzielnicy, gdzie nie ma drapaczy chmur i to jest właśnie to, co cechuje Włocławek - nie ma wysokich budynków, więc wszędzie gdzie okiem sięgnąć, tworzy się jakiś krajobraz. Tak samo jak w mojej dzielnicy. Kiedy zaś bywałem w centrum Nowego Jorku, drapacze chmur i wielkie betonowe płyty zasłaniały wszystko. Do tego ten hałas i wszechogarniający tłum... Dlatego te przenosiny nie są dla mnie żadnym problemem. Nie przeszkadza mi też to, że we Włocławku nie ma zbyt wielu rozrywek. To dobrze, bo pozwoli mi skoncentrować się tylko na koszykówce. W końcu po to tu jestem - żeby grać. Ponadto niedługo przyjeżdża do mnie moja dziewczyna i spędzimy ze sobą trochę czasu. To ona będzie moją rozrywką (śmiech).

Wróćmy do koszykówki. Odpowiada panu rola zmiennika podstawowego rozgrywającego i rzucającego obrońcy?

- Wiem, że zabrzmi to jak banał, ale zagram na tej pozycji, na której w danym momencie będzie widział mnie trener. Oczywiście przez większość swojej kariery występowałem jako klasyczny rozgrywający, ale grałem też jako rzucający obrońca i obie pozycje mi odpowiadają. Jeśli trzeba będzie dać odpocząć Krzysztofowi Szubardze czy Andrzejowi Plucie, zrobię to bez wahania. Dla mnie to debiutancki sezon i jestem ciekaw jak sobie będę radził i jak to wszystko się potoczy.

A cel drużyny? Czy trener Griszczuk powiedział wam o co gracie w tym sezonie?

- W mojej głowie zawsze celem numer jeden jest walka o sam szczyt. Żebyśmy osiągnęli jakiś sukces, potrzeba kilku rzeczy. Musimy stanowić zespół na parkiecie i poza nim. Nie może być między nami żadnych pretensji, a jeśli dzieje się coś złego, musi to być wyjaśnione od razu i tylko między nami. Musimy się lubić, szanować i chcieć wygrywać razem. To jest recepta na sukces. Także gramy o to, by zajść jak najdalej.

Na oficjalnej konferencji prasowej Anwil przedstawił pana jako gracza, który przede wszystkim świetnie rzuca i asystuje. Jakie są zatem inne mocne strony Mike'a Trimboli?

- Wiedza. Myślę, że jak na swój wiek gram mądrze i wiem, o co chodzi w koszykówce. Sądzę, że potrafię dokonywać dobrych wyborów na parkiecie i wiem, gdzie w danym momencie mam się znaleźć. Ponadto bardzo odpowiada mi nasz system gry, tj. dużo szybkiego ataku, dużo biegania do kontr, szukanie najprostszych okazji do zdobycia punktów. Oczywiście jako debiutant na pewno będę popełniał typowe dla niedoświadczonych graczy błędy, ale wierzę, że z każdym meczem będzie ich coraz mniej.

Znany serwis koszykarski opisuje pana następującymi słowami: "Niesamowity kreator gry, z dużym koszykarskim IQ. Cechuje go spryt i umiejętność rzucania z każdej pozycji." Chyba nie mógł pan sobie wymarzyć lepszej cenzurki na początku swojej kariery?

- Tak, zgadza się. Może to nieskromne, ale uważam, że trzeba umieć mówić jeśli jest się w czymś dobrym, tak samo jak umieć wskazać swoje słabsze strony. Kreowanie gry partnerom sprawia mi dużo frajdy, tak samo jak zdobywanie punktów czy bezpośrednie asystowanie. Widzę, że w Anwilu będzie to o tyle prostsze, że mamy w zespole Andrzeja, który myli się rzadko (śmiech).

Przejdźmy więc na chwilę do tych słabych stron...

- Nie jestem tak atletycznym graczem, jakim bym chciał być. Nie jestem również tak dobrym obrońcą, jakim powinienem być oraz nie skaczę tak wysoko, jak bym pragnął. To tak najkrócej (śmiech). Cały czas pracuję nad tym, by moja defensywa była coraz lepsza, bo dziś bez dobrej obrony nie ma koszykówki. Mogę nie być wysoko skaczącym atletą, mogę nie być tak szybki, jak bym chciał, ale muszę dobrze bronić. Dlatego poświęcam temu wiele uwagi i mam nadzieję, że dzięki ciężkiej pracy osiągnę efekt. To znaczy z gracza ukierunkowanego ofensywnie, stanę się koszykarzem bazującym bardziej na swojej obronie. Dzięki niej można dobrze przeprowadzić atak.

W zespole poza panem jest trzech innych Amerykanów: Alex Dunn, Kevyn Green i Rashard Sullivan. Taki stan rzeczy chyba ułatwia aklimatyzację podczas pierwszych tygodni w obcym kraju?

- Oczywiście, nawet nie wiesz jak bardzo. Jest jeszcze jedna, moim zdaniem ważniejsza rzecz - fakt, że ludzie mówią tutaj po angielsku. Lecąc do Polski, zastanawiałem się jak to będzie, jak będę się dogadywał. Tymczasem już na lotnisku okazało się, że bez problemów załatwiam wszystkie swoje sprawy, a w klubie praktycznie wszyscy mówią w moim języku bez przeszkód. I to tak naprawdę jest kluczowe w aklimatyzacji.

Pan oraz Kevyn Green jesteście świeżo po NCAA. Czy to może okazać się problemem podczas sezonu? W końcu koszykówka w Europie znacznie różni się od tej w Stanach Zjednoczonych...

- Koszykówka w moim kraju jest nastawiona na atletyczną walkę jeden na jeden oraz indywidualne popisy. Europa bazuje na większej ruchliwości, dokładnym ustawieniu taktycznym i na spacingu, a to mi się właśnie podoba najbardziej. Uważam, że tak powinno się grać w koszykówkę, dlatego myślę, że idealnie odnajdę się w europejskim stylu gry.

Ale przecież jest pan produktem szkoły amerykańskiej...

- Rzeczywiście, ale zdecydowanie powinienem być stąd (śmiech).

Mimo wszystko jednak jako koszykarza wykształcił pana Uniwersytet Vermont. Jak pan wspomina tamten czas?

- To był kapitalny okres w moim życiu. Taki słodko-gorzki, jak każde studia, ale o wiele więcej było radości niż smutku. Zawsze fascynowało mnie jak to jest poznać ludzi z odległych miast, odmiennych kulturowo, mających inne wartości i tradycje. Studia dają możliwość zbudowania takiej siatki przyjaciół i wiesz, że będąc w innym mieście, zawsze możesz ich odwiedzić. Bardzo sobie to cenię. Oczywiście w tym miejscu muszę wspomnieć o drużynie koszykarskiej. NCAA daje możliwość zasmakowania, jak to jest być prawdziwą gwiazdą. Treningi, podróże autokarem, gry w hali rywala przy kilkudziesięciotysięcznej widowni - coś wspaniałego.

Który z sezonów wspomina pan najlepiej?

- Każdy sezon nauczył mnie czegoś nowego, bo ciągle zmieniała się taktyka. Dla przykładu - podczas mojego drugiego roku studiów nie było w zespole zbyt wielu strzelców, więc trener powierzył to zadanie mi, dlatego moja średnia punktów sięgnęła 18. W kolejnych rozgrywkach grono potencjalnych strzelców powiększyło się, więc akcenty rozłożyły się inaczej. Nadal mogłem sporo rzucać, ale miałem również skupić się kreowaniu gry i asystowaniu. Automatycznie więc miałem mniej punktów, ale więcej asyst i zbiórek. Po prostu w każdym roku gry wykonywałem na parkiecie to, czego oczekiwał ode mnie trener. I chyba robiłem to nieźle, bo podczas minionego sezonu wygraliśmy około 20 z 30 meczów.

Vermont będzie pan wspominał jeszcze z jednego powodu. Został pan liderem wszechczasów uczelni pod względem asyst z wynikiem 624...

- To niesamowite uczucie zapisać się trwale w historii swojej uczelni. Przez dwa lata w ogóle o tym nie myślałem, gdyż koncentrowałem się głównie na zdobywaniu punktów, a asysty były gdzieś przy okazji. Dopiero na trzecim, a zwłaszcza na czwartym roku stało się to moim celem. Bardzo chciałem osiągnąć tak wysoki pułap i kiedy widziałem, że zbliżam się do pobicia rekordu, robiłem wszystko, by tak się stało. Ostatecznie wyprzedziłem Kenny'ego White'a (poprzedni rekordzista z wynikiem 565) już na około dziesięć spotkań przed zakończeniem sezonu.

A w barwach uczelni Vermont grał pan z numerem 13. Tak samo będzie w Anwilu. Dlaczego? Większość ludzi sądzi, że liczba ta przynosi pecha...

- Rzeczywiście, ale dla mnie to szczęśliwa liczba. Moja mama grała z tym numerem w barwach swojego uniwersytetu. Na studiach najpierw chciałem grać z dziesiątką, ale została wycofana wcześniej, więc pomyślałem, że sprawię mojej mamie przyjemność, zakładając koszulkę z jej ulubionym numerem. Ponadto z trzynastką występuje Steve Nash, który jest moim ulubionym koszykarzem.

Słyszałem, że pańskim ulubionym graczem jest Pete Maravich...

- Tak naprawdę mam trzech ulubieńców. Nash, Larry Brid i właśnie "Pistol Pete". Każdemu z nich przyglądałem się i nadal to robię, starając się skopiować pewne cechy, zagrania. W Maravichu zawsze podziwiałem etykę pracy i niesamowite panowanie nad piłką. Nash to z kolei jeden z najmądrzej grających koszykarzy na świecie, który wie gdzie w danym miejscu będzie jego partner i posyła tam piłkę. Od Birda chciałbym przejąć ogromną wolę zwyciężania.

Obecnie w Polsce odbywają się mistrzostwa Europy. Śledzi pan te rozgrywki? Ma pan swoich faworytów?

- Niespecjalnie, gdyż wszyscy w Anwilu jesteśmy zajęci przegotowaniami do sezonu. Wiem, że Polska odpadła już z turnieju, co bardzo przeżyli moi polscy koledzy z zespołu. Ja oglądałem mecz pomiędzy waszą drużyną a Litwą i muszę powiedzieć, że czułem się dziwnie. Z jednej strony chciałem, by moi koledzy cieszyli się ze zwycięstwa, ale z drugiej jest we mnie trochę krwi litewskiej - moja babcia pochodziła z tego kraju. Zresztą ja w ogóle mam mieszaną krew, bo rodzice mojego dziadka urodzili się na Sycylii i stąd właśnie moje nazwisko niebrzmiące zbyt amerykańsko. Może więc ze względu na te korzenie powiedziałem wcześniej, że lepiej pasowałbym do europejskiej koszykówki?

Komentarze (0)