To był jeden z najsmutniejszych widoków tak udanych dla nas przecież mistrzostw świata w Pekinie. Sceny po biegu eliminacyjnym kobiecej sztafety 4x400 metrów mocno zapadły w pamięć. Były łzy rozpaczy, złość i niedowierzanie. W 2015 roku Joanna Linkiewicz przeżyła jeden z najtrudniejszych momentów w swoim życiu.
Ale po kolei. Wiosną tamtego roku polskie sprinterki na 400 metrów były w wysokiej formie. Biegały w pobliżu swoich rekordów życiowych, co dawało nadzieję na udany występ sztafety na mistrzostwach świata w Pekinie. Do Azji Polki poleciały z mocnym postanowieniem nie tylko awansu do finału, ale także pobicia rekordu Polski i walki o czołowe pozycje.
W eliminacjach wszystko szło po ich myśli. Małgorzata Hołub i Patrycja Wyciszkiewicz utrzymywały się blisko czołówki. Gdy ta druga przekazała pałeczkę Joannie Linkiewicz, Biało-Czerwone były tuż za trzecimi Kanadyjkami. Linkiewicz postanowiła wyprzedzić rywalkę już na łuku, ale jej ryzykowna decyzja kosztowała ją i całą drużynę bardzo wiele. Na skutek walki bark w bark z Kanadyjką Polka wypuściła z rąk pałeczkę, co oznaczało stratę kilka sekund, a dla sztafety koniec szans na awans do finału.
Najsmutniejsze były jednak sceny po zakończeniu biegu. Jak donosili będący na miejscu polscy dziennikarze pozostałe nasze reprezentantki nie ukrywały nie tylko łez, ale też złości na swoją koleżankę. W wywiadach mówiły wprost, że Linkiewicz popełniła błąd. Ponadto nikt po biegu nie podszedł do niej, która w samotności płakała i przeżywała całą sytuację.
ZOBACZ WIDEO Zmiana opon na letnie. Kierowco, nie daj się oszukać pogodzie
To był z pewnością jeden z najgorszych momentów w karierze wrocławianki. Na szczęście, nie spowodował jej podłamania. Linkiewicz, specjalizująca się w biegu na 400 metrów przez płotki zawzięła się i wyszła z trudnej sytuacji.
Aby odpowiednio przygotować się do igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro postanowiła zrezygnować z sezonu halowego. To była bardzo dobra decyzja. W maju 2016 roku poprawiła o niemal pół sekundy rekord na swoim koronnym dystansie (55,25), a na mityngu w Ostrawie pokonała dwukrotną mistrzynię świata, Zuzannę Hejnovą. Po tym sukcesie uwierzyła, że jest w stanie sięgać po medale. - To był szok i łzy szczęścia - mówiła wówczas płotkarka.
W znakomitym nastroju udała się na mistrzostwa Europy do Amsterdamu. I nie zawiodła. W stolicy Holandii zdobyła srebrny medal, osiągając pierwszy tak duży sukces w indywidualnej karierze. Po odebraniu krążka szczęśliwa wrocławianka zapowiedziała walkę o finał igrzysk olimpijskich w Rio i walkę o zejście poniżej granicy 55 sekund
Ostatecznie nie udało się zrealizować żadnego z tych celów - 55,35 w półfinale dało jej ostatecznie 10. czas. Wiele wskazuje jednak na to, że w 2017 roku powinno udać się zakwalifikować do finału wielkiej imprezy. Otóż Linkiewicz postanowiła tym razem nie odpuszczać sezonu halowego. I choć na Halowych Mistrzostwach Polski w Toruniu nie miała szans ze znakomicie dysponowanymi Justyną Święty czy Igą Baumgart, jej czas wskazuje na to, że będzie to dla niej jeszcze lepszy rok niż poprzedni.
Otóż podczas wspomnianych HMP Linkiewicz pobiła rekord życiowy w hali na 400 metrów, uzyskując 53,62 s. Nie jest to wprawdzie wynik rewelacyjny na płaskim dystansie, jednak jest to już lepszy czas niż jej rekord na otwartym stadionie (53,72). To znakomity prognostyk przed sezonem letnim. Wiosną można spodziewać się więc jej kolejnego rekordu życiowego na płaskim dystansie.
Wszystko ma być jednak tylko etapem przygotowań do startów w biegu płotkarskim. Co ciekawe, w lutym Linkiewicz wystartowała w nietypowej konkurencji 400 m pp w hali. We francuskim Val de Reuil okazała się najlepsza, a jej czas (57,96) jest trzecim najlepszym wynikiem w tej dyscyplinie.
Szkoda tylko, że konkurencja nie znalazła się w programie Halowych Mistrzostw Europy, które już w piątek rozpoczną się w Belgradzie. Priorytetem pozostają jednak sierpniowe MŚ w Londynie. Tam celem będzie co najmniej finał.