Anna Jagaciak-Michalska: Byłam siostrą swojej siostry. Wyniki zeszły na dalszy plan

Getty Images / Bryn Lennon /  Anna Jagaciak-Michalska
Getty Images / Bryn Lennon / Anna Jagaciak-Michalska

- Sportowiec powinien patrzeć na siebie jak na produkt. Kołem zamachowym mojej rozpoznawalności była siostra. Kiedyś nie było rozmowy bez pytań o nią, ręce opadały - mówi nam Anna Jagaciak-Michalska. Na mistrzostwach Europy zajęła czternaste miejsce.

Kamil Kołsut (WP SportoweFakty): Ma pani kompleksy?

Anna Jagaciak-Michalska (trójskok, skok w dal): Tak, mam. Każdy człowiek ma, a ja mówię o tym wprost. W młodości przejmowałam się pewnymi sprawami bardziej, teraz jest inaczej. Mam jednak trochę kompleksów na punkcie swojej figury, sportowego ciała.

Zadziwia mnie to.

Może wszystko przez to, że moja siostra jest modelką i napatrzyłam się na wszystkie szczupłe dziewczyny. Zawsze podobała mi się tego typu figura, delikatne rysy twarzy. A ja wyglądam zupełnie inaczej. Mięśnie, wielkie nogi... Wszystko przez trening i przysiady na siłowni.

ZOBACZ WIDEO Show Sergio Aguero. Tarcza Wspólnoty dla Manchesteru City [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Nigdy nie ciągnęło panią za siostrą, do świata modelingu?

Nie, od dziecka byłam mocno nastawiona na sport. Monika, która jest cztery lata młodsza, skakała wzwyż. Nieźle się zapowiadała, ale postawiła na coś innego. Zawsze była wysoka, ładna, szczupła. Miała też trochę szczęście, znalazła się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Każda z nas wybrała swoją ścieżkę.

Gdzie dziś mieszka?

W Ameryce.

Trudno utrzymać kontakt?

Dzięki internetowi i telefonom rozmawiamy ze sobą często, ale widujemy się rzadko. Niby mówi się, że świat jest dziś mały, ale spędzenie dziewięciu godzin na pokładzie samolotu w drodze do Polski wcale nie jest łatwe.

Czuła się pani kiedyś "siostrą swojej siostry"?

Kiedy w 2010 roku zdobyłam pierwsze mistrzostwo Polski, ludzie nagle przypomnieli sobie, że mam siostrę-modelkę, i oszaleli. Nie wiem, co to miało ze sobą wspólnego, ale dziennikarze uwielbiali o tym pisać. I pojawiały się tego typu brukowe nagłówki: "Siostra swojej siostry". Irytowałam się, nie lubiłam tego. Moje wyniki schodziły na drugi czy trzeci plan.

Wpadła pani do szufladki.

Nie było rozmowy bez pytań o siostrę. Czułam się przytłamszona. Myślałam, że nigdy się od tego nie uwolnię. Czasem niektórzy uznawali mnie wręcz za drogę dostania się do Moniki. Myśleli, że skoro nie mogą się z nią skontaktować, to porozmawiają o niej ze mną. Ręce opadały. Byłam wkurzona, ciskałam piorunami.

Teraz jest inaczej?

Myślę, że ten temat trochę przebrzmiał.

I pani jest w innym momencie kariery, coś w sporcie udało się osiągnąć.

No nie wiem. Jestem już starszą zawodniczką, chyba kiedyś ludziom się wydawało, że mam większy talent. W wieku juniorki miałam niezłe wyniki i teraz, kiedy zostałam seniorką, są po prostu podobne. Tak czasem bywa. W dorosłym życiu nie ma tak fajnie, jak za młodu, kiedy w każdych zawodach robiło się rekordy życiowe.

Naprawdę czuje się pani "starszą zawodniczką"?

Tak. Może nie w sensie "starej osoby", ale bardziej "zawodniczki doświadczonej". Byłam na wielu imprezach, trenuję właściwie od dziecka. Już jako trzylatka jeździłam z rodzicami na obozy sportowe. Nikt mnie oczywiście nie zmuszał wówczas do żadnych zajęć, ale przebywałam w środowisku, poznawałam zawodników. Czuję, jakbym od urodzenia siedziała na stadionie.

Podczas Pucharu Świata w Londynie doczekała się pani roli kapitana.

Fajnie, niewielu ludzi może się pochwalić takim wyróżnieniem. Inna sprawa, że od razu spojrzałam na listy startowe i zaczęłam szukać starszych od siebie. Całe szczęście, że ktoś się znalazł i nie jest jeszcze tak źle. Piotrek Małachowski, Marcin Lewandowski, no ale później już rówieśnicy.

Matkuje pani trochę młodszym?

Nie, nie mam takich skłonności. Uważam, że każdy musi przejść swoją drogę i uczyć się na własnych błędach. Ubolewam jedynie nad tym, że nikt nie uczy tych najmłodszych udzielania wywiadów, kontaktu z dziennikarzami, obsługi mediów społecznościowych. To bardzo ważne. Często narzekamy, że w lekkiej atletyce nie ma pieniędzy. Porównujemy się do piłkarzy, których gigantycznymi kwotami wspierają sponsorzy. U nas tych środków brakuje, bo zawodnicy średnio umieją się sprzedawać.

Pani potrafi?

Wydaje mi się, że tak. Nie jestem jednak najlepszym produktem.

Tak pani na siebie patrzy? Nie tylko jak na sportowca, także jak na produkt?

Trzeba tak na siebie patrzeć. Obserwować i analizować, co można zrobić, aby być atrakcyjnym dla potencjalnych sponsorów. Umieć sobą zainteresować. Chyba wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Nie potrafię się jednak do końca przełamać, pójść w pełną komercję. Mam resztki przyzwoitości i mówię sobie: "Zachowaj trochę prywatności".

Reklamowała pani osiedle w Bydgoszczy, była kampania producenta telefonów komórkowych.

I muszę przyznać - choć na to narzekałam - że kołem zamachowym rozpoznawalności mojego wizerunku faktycznie były skojarzenia z siostrą.

Plan na "po karierze" pani ma. Jest fach w ręku.

Skończyłam technologię żywienia. Wielu ludzi kojarzy ten kierunek z dietetykę, ale to raczej praca przy produkcji. Analityka, laboratorium, funkcje kierownicze. Możliwości są szerokie. Nie przesądzam jednak, że skończę w zawodzie. Świat jest pełen możliwości, a ja się jeszcze nad przyszłością nie zastanawiam.

Skąd taki wybór studiów?

Z jednej strony to strasznie głupie, a z drugiej strasznie śmieszne. Młody człowiek w Polsce już wybierając liceum i przedmioty profilowane pod kątem matury musi być właściwie zdecydowany na to, co chce robić w przyszłości. Jest jeszcze głupi, a podejmuje decyzję na całe życie. Ja po prostu zawsze lubiłam biologię i uznałam, że chcę iść na kierunek, który będzie miał z nią dużo wspólnego.
[nextpage]Łączenie nauki ze sportem to trudna sprawa.

Zawsze brałam sobie za punkt honoru, aby skończyć studia z dobrymi wynikami. Nauczyli mnie tego rodzice. Powtarzali: "Lekka atletyka to hobby, pasja. Nie możesz patrzeć na nią jak na coś, co da ci chleb". Sport zawsze kiedyś się kończy, jest tylko planem B. Studia, fach w ręku, to plan A.

Lubię traktować trening jako odskocznię od normalnego życia. Coś, co robię z przyjemnością i co nie jest moim obowiązkiem, pracą.

Traktuje pani sport jako zabawę?

Wydaje mi się, że tak trzeba. Jeśli sport przestaje sprawiać przyjemność, to znak, że coś nie gra.

Niektórzy powiedzą, że wręcz przeciwnie. Sport wymaga poświęceń, pokonywania barier, wychodzenia poza strefę komfortu.

Każdy ma swoje podejście. Niektórzy faktycznie mówią mi, że tak naprawdę nie jestem do końca profesjonalnym sportowcem, bo wewnętrznie nigdy nie chciałam się na to zgodzić. Praca z psychologiem, restrykcyjne przestrzeganie diety, robienie z kariery wielkiego "halo"... Takie podejście odbiera mi radość i frajdę.

Tak mówią ludzie. Pani też tak czasem o sobie myśli?

Patrząc na innych sportowców i ich wyrzeczenia to chyba faktycznie można powiedzieć, że nigdy nie byłam w stu procentach profesjonalistką.

Jak żyje się z ojcem-trenerem?

Takie relacje mają cienie i blaski. Czasem ludzie się na siebie obrażą, w ferworze walki potrafią napyskować, mieć do siebie pretensje. Kiedy mieszkałam z rodzicami było to trudniejsze, bo wydarzenia z treningów przenosiły się do domu i mama musiała studzić sytuację. Generalnie nie zamieniłabym jednak mojego trenera na nikogo innego. Po pierwsze: w Polsce nie ma lepszego specjalisty, po drugie mam do niego stuprocentowe zaufanie, a po trzecie zna mnie od dziecka i wie, co można zrobić, a czego nie.

Pani kariera to przeżycie fajne, dobre, zadowalające czy jest gdzieś poczucie: "Mogłam więcej"?

Jest bardzo zadowalające. Czuję się jako sportowiec spełniona. Moim celem zawsze był wyjazd na igrzyska olimpijskie i to, aby tam nie dać plamy. Udało się w 2016 roku. I kiedy doszłam do wniosku: "Spełniłam plan, teraz czas na zabawę", nagle zaczęłam osiągać lepsze wyniki, zajmować wyższe miejsca.

Nikt nigdy nie zarzucił pani minimalizmu? "Prawdziwy sportowiec powinien celować w medal, a nie sam wyjazd na igrzyska".

Jestem realistką/pesymistką. Nigdy w życiu nie powiem, że marzę o złocie igrzysk olimpijskich. To nie do zrealizowania. Wolę nastawienie: "Chcę pojechać na igrzyska, chcę awansować do finału". I jeśli dokonam czegoś więcej, to będzie pozytywne zaskoczenie. Zakładając medal mogłabym wrócić bardzo rozczarowana.

A co z techniką wizualizacji sukcesu, wyobrażania sobie siebie na podium?

Może to mnie oddala od tych stuprocentowych profesjonalistów?

Traktuję sport na luzie, ale bez przesady. Nie jestem lekkoduchem, który stwierdzi, że mu wszystko jedno i pójdzie na spacer pół godziny przed startem. Jestem realistką. Wiem, na co mogę sobie pozwolić, na co nie, a co jest do sportu wartością dodaną.

Lubi pani przed startem spędzić trochę czasu przed lustrem? To naturalne, wiele zawodniczek tak ma.

Ja jestem z tych, co nie za bardzo wiedzą, jak się używa kosmetyków do makijażu. Rzęsę trochę pomaluję, w miarę się uczeszę i tyle. Więcej nie potrafię, denerwuje mnie to. Poza tym to jest sport, ludzie się męczą i pocą. Po co marnować czas.

Jest pani sportowcem z Puszczykowa. Tak, jak Angelique Kerber. Coś jest w tym miejscu wyjątkowego?

Spędziłam tam 25 lat, wychowałam się. Moi rodzice pochodzą z Zielonej Góry, tam się urodziłam, ale oboje po studiach w Poznaniu przeprowadzili się do Puszczykowa. Pracują jako nauczyciele, tata jest w szkole dyrektorem do spraw sportu.

To niewielkie miasteczko. Ma 11 tysięcy mieszkańców, właściwie wszyscy znają się z widzenia. Jest zielono, fajnie. Mamy ładny, niewielki stadion przy liceum, gdzie działa klasa sportowa. Obok szkoły funkcjonuje internat, przyjeżdżają więc do niego dzieciaki z okolicznych miejscowości. No a szkoli ich mój tata, który jest dobrym trenerem!

Co Ania Jagaciak-Michalska robi z drobinami wolnego czasu?

Muzyka, seriale, książki. Ostatnio "Zapiski na biletach", bo bardzo lubię reportaże. Gdybym miała więcej wolnego czasu, spędzałabym go na półwyspie, obserwując surferów. Jako widz. Sama próbowałam, ale to nie dla mnie. Dwa żywioły - woda i powietrze - to za dużo, nie ogarniam. Często sobie też marzę o wolnym weekendzie, kiedy mogłabym gdzieś wyjechać. Gdziekolwiek, gdzie jeszcze nie byłam. Wziąć najbrzydszy pokoik w najbrzydszym moteliku i się tym cieszyć.

Wie pani, co się mówi o życiu sportowca.

"Fajnie, wyjeżdżacie, oglądacie świat". Wiadomo, że jest inaczej. Co z tego, że wybieram się na zawody do Szanghaju, skoro widzę tam tylko hotel, autobus i stadion? Na zwiedzanie brakuje czasu, a wolne chwile muszę poświęcać na regenerację. Podczas mistrzostw Polski w Lublinie mogłam pójść zjeść śniadanie na starym mieście i byłam niesamowicie zadowolona. Rzadko mam do tego okazję.

Podobno na mistrzostwach świata w Londynie skakała pani ze łzami w oczach.

Anita Włodarczyk była wówczas pierwsza, a Malwina Kopron trzecia w konkursie rzutu młotem. I kiedy one biegały z flagą, ja stałam na rozbiegu. Byłam wzruszona.

Takie sytuacje napędzają człowieka?

Dzięki temu łatwiej jest się wczuć w atmosferę zawodów, ich klimat. Motor się rozpędza. Od razu skacze się lżej.

Autor na Twitterze:

Komentarze (1)
avatar
Małgorzata Kos
9.08.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Mimo ewidentny różnic w wyglądzie, jestem stale mylona z siostrą. Pracujemy w tym samym miejscu. Ostatnio odcinam się, że dla mnie to, jak ktoś mnie nazywa, jest dla mnie sprawdzianem jego inte Czytaj całość