Adam Kszczot: Nie będzie łatwo, ale będzie warto

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Adam Kszczot
Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Adam Kszczot
zdjęcie autora artykułu

- Wychowałem się w małej miejscowości i rodzice dali mi jedną bardzo fajną wartość: powiedzieli "próbuj". No to próbuję na przykład poznać siebie - mówi trzykrotny mistrz Europy w biegu na 800 metrów.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Powiedział pan: "Każdy ma w sobie takiego małego człowieczka, z którym musi wygrać". To trudny rywal?

Adam Kszczot: Najtrudniejszy. Z nikim nie przegrywa się tak często, jak z samym sobą. Nazywam go Wiesław Jarząbek. Wiesław odzywa się dość często. Każdy jest człowiekiem, każdego dosięgają wątpliwości. Kiedy przychodzą poważne wyzwania, głos, który szuka prostej ucieczki, staje się coraz wyraźniejszy.

Da się zaprzyjaźnić z tym Wiesławem?

Trzeba go zrozumieć. Pamiętam swoją pierwszą rozmowę z lustrem. Bardzo długo się śmiałem, najpierw wewnętrznie, później już na głos. W końcu jednak się przedstawiłem i zaczęliśmy rozmawiać.

Mówi pan do siebie czy tylko myśli?

Mówię. To daje zupełnie inny efekt. Można tylko myśleć, po cichu, ale kiedy nie słyszy się swoich myśli wypowiedzianych na głos, siła rozmowy jest dużo mniejsza.

I o czym rozmawiacie?

To trudne zderzenie. Opowiadam, co będę chciał zrobić, po co mi to spotkanie, a później przychodzi czas na zadanie trudnych pytań. Zastanawiamy się, skąd biorą się moje wątpliwości, dlaczego czuję się tak a nie inaczej. I zdarza się cud. Kiedy patrzysz w swoje odbicie, nie uda ci się nikogo oszukać. Wszystkie emocje się uzewnętrzniają, uczucia widać na twarzy, w mimice. Zaczynamy stawiać prawdziwe pytania, te, których się boimy. Wstydzimy się.

Czego się pan wstydzi?

Wątpliwości narastają z czasem. Miałem chwile, kiedy nie wiedziałem, czy faktycznie nadaję się do sportu. Cierpiałem na brak pewności siebie. Dziwne, prawda? Startujesz na obiektach zapełnionych przez trzydzieści, pięćdziesiąt, albo osiemdziesiąt tysięcy ludzi, a okazuje się, że masz problemy z wiarą we własne możliwości. Można byłoby zastanowić się, co ty tam właściwie robisz? Na takie pytania, które wtedy były codziennością, musiałem udzielić szczerych odpowiedzi, a przed lustrem wstydziłbym się okłamywać.

Bał się pan?

Strach przed porażką występuje u każdego, kto staje na starcie jakiegoś przedsięwzięcia. To bardzo naturalny stan. Każdy zakłada sukces, nikt nie dopuszcza do siebie myśli o porażce. Jeżeli się boimy, to znaczy, że nam zależy, a strach w tej formie może być sprzymierzeńcem. Tu zaczęła się praca z psychologiem - co zrobić, by go odpowiednio wykorzystać: czasami tłumić, a czasami zwyczajnie oswoić.

Jest pan trudny?

Bardzo.

Jak to się objawia?

Zdaję sobie sprawę, że moje reakcje nie zawsze są odpowiednie, ale większą motywację, by nad nimi pracować, dają mi bliscy. Powtarzają: "Adam, nie możesz z ludźmi tak rozmawiać, musisz wczuć się w rozmówcę". To do mnie dociera. Kiedy się stawiam na czyimś miejscu, staję obok i zastanawiam się jeszcze raz, zanim odpowiem. Czasami dobre chęci na zewnątrz nie wyglądają tak samo dobrze, jak je sobie wcześniej wyobrażam.

[b]

Wytrzymałby pan sam ze sobą?[/b]

Na pewno byłoby to trudne życie. Najgorzej jest, kiedy przychodzi stres przed startem. Kiedy miesiące, lata pracy muszą znaleźć kumulację w jednym dniu. Kiedy chciałoby się, żeby wszystko było idealnie. Potrzebuję wtedy wsparcia, a moja żona potrafi mi je dać bezbłędnie. W taki sposób ze mną rozmawia, rozwija, daje oparcie, że staję się lepszy. Uczę się jej, nas, coraz bardziej się otwieram. Pyta mnie: "jak ci idzie?", a czasami są potwornie trudne momenty, bo przygotowania nigdy nie przebiegają według założonego planu, zawsze pojawiają się jakieś przeszkody i wszystko staje się dla głowy bardzo uciążliwe. Wiem, że żona nie rozwiąże mojego problemu, że nie da żadnej odkrywczej rady, ale też zdaję sobie sprawę, że problem może rozwiązać sama rozmowa. Obecność Renaty jest zawsze dobra, pytania potrafią rozdrażnić, ale wtedy zastanawiam się, czy chce mi pomóc czy przeszkodzić. Przecież chce pomóc, to proste. Od jakiegoś czasu w ważnych momentach przysyła też swoje zdjęcie albo zdjęcie z naszym synkiem Ignacym i dodaje do tego złotą myśl.

Jaka była ostatnio?

"Nie będzie łatwo, ale będzie warto".

A zwycięstw też się pan boi czy tylko porażek?

Kiedy wygrywam, pojawia się strach, czy zdołam jeszcze coś poprawić. Czy dam radę się jeszcze rozwinąć, żeby wyciągnąć z tego sukcesu tak dużo, jak się da. To ogromne wyzwanie, bo sukcesów było dużo i wiem, że sprawić, by przerodziły się w kolejne, jest znacznie trudniej, niż bycie mądrzejszym po porażkach.

Umie pan nie bać się tego, na co nie ma się wpływu?

To nie to. Nie boję się tylko, jak mi nie zależy.

Po wicemistrzostwie świata w zeszłym roku mówił pan, że to były spokojne mistrzostwa, że nie myślał pan o oczekiwaniach, że to były pierwsze takie zawody. To znaczy, że panu nie zależało?

Nieładny cytat, bo wyjęty z kontekstu. Chodzi o kontrolę emocji, ukierunkowanie ich, łącznie ze strachem. Osiągnięcie sukcesu, kiedy czuje się ciężar oczekiwań, jest trudne. Ja się uczę, każdego roku jestem innym człowiekiem, z innym bagażem doświadczeń, z innym worem medali, wygranych i przegranych, ale też większym doświadczeniem. Do ostatnich mistrzostwach Europy w Berlinie podszedłem zadaniowo, pozwoliło mi to użyć emocji w odpowiednich momentach. Nadal miałem w sobie strach przed porażką, taki sportowy. Nie chciałem zawieść siebie i innych. Ale to są emocje, które mogą nas, lekkoatletów napędzać, są czymś, czym żywi się endorfina zaraz po starcie. Okazują się nie być takie straszne, bo endorfina szybko szybuje w górę.

Urodził się pan z taką świadomością samego siebie czy wypracował z czasem?

Chciałbym się urodzić i od razu mieć część tych cech, które posiadam teraz. Dziesięć lat temu byłem zupełnie inny, ale wychowałem się w małej miejscowości i rodzice dali mi jedną bardzo fajną wartość: powiedzieli "próbuj". No to próbuję na przykład poznać siebie. Przez te lata zmieniłem się tak, że nie ma skali, która potrafiłaby to oddać. Bardzo rozwinąłem się także dzięki żonie. Bliscy to mój fundament, dzięki nim jestem w stanie pójść dalej.

Jest pan agresywny?

Na bieżni.

W życiu codziennym nie?

Mam nutkę choleryka, ale nie uważam tego za dużą wadę. Jest to eksplozja emocji w danym momencie, ale później z nich schodzę, przechodzę do analizy. Nie jest tak, że krzyczę na ludzi, których mam wokół siebie. Krzyczę, jeżeli coś mnie zdenerwuje, ale bez adresata. Później szukam rozwiązania sytuacji.

W rozmowie z "Rzeczpospolitą" powiedział pan: "Chodzę już mniej wkurzony, chyba się starzeję".

To prawda. Nauczyłem się, że czasem warto poczekać i posłuchać, że warto być czujnym obserwatorem samego siebie. Obserwatorowi, który daje sobie czas, a nie ocenia tu i teraz, dużo łatwiej jest zachować spokój. Trzeba z siebie wyjść i stanąć obok, spojrzeć na sytuację z jakiejś odległości, pokiwać głową, a później przeanalizować swoje położenie i przejść do realizacji planu. Staram się ograniczać negatywne emocje, ale już ustaliliśmy, że jestem trudny. Tyle że ciągle chcę się rozwijać i sięgać tam, gdzie umysł jeszcze nie był.

Czasami zabija codzienność. Paweł Fajdek tłumaczy swoje niepowodzenie w Rio dziesięcioma dniami czekania na start. Miał za dużo czasu na myślenie. Jak pan radzi sobie ze stresem przed startem?

Trzy godziny przed startem to dla mnie ostatni moment na zakończenie drzemki. Czasami logistyka do drzemki nawet nie dopuszcza, bo trzeba jeszcze gdzieś dojechać. Dzięki współpracy z Jankiem Blecharzem wróciłem do modelu, w którym używam emocji niezbędnych do startu dopiero, kiedy przychodzi odpowiedni moment. Tam, gdzie muszę wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze, zaplanować taktykę, są nerwy, ale później nie dzieje się nic, pojawia się książka. Czasami jest to fantasy, czasami biografia. Potrzebuję odejścia od tematu biegania, bo jeżeli ładunek emocjonalny będzie za długo wysyłał nam bodźce, w momencie startu może nas zawieść.

Dlaczego czyta pan fantasy?

Może po to, żeby się odmóżdżyć. Książki oddają pole wyobraźni, wszystkie książki. Moje myśli zassane są przez literaturę, nie istnieje wtedy nic innego. Każdy z nas potrzebuje takich chwil, w każdej pracy, kiedy trzeba się całkowicie wyłączyć, choćby na krótko, od tego, co się robi na co dzień. Tylko od nas zależy, czy potrafimy się przełączyć tu i teraz, tylko wtedy naprawdę odpoczywamy.

Czyta pan biografie sportowców czy temat sportu nie istnieje?

Ostatnio sprzątnąłem na półkę historię Roalda Amundsena. Opowieść o jego zmaganiach z samym sobą, z ludźmi. To bardzo ciekawa postać, która potrafiła wyjść ze schematu, sprawdzić, gdzie są granice. Stwierdził, że coś jest jednak możliwe i to udowodnił. To książka wybrana z psychologiem - poszliśmy do księgarni, każdy wybrał sobie jakąś pozycję, co samo w sobie było już ciekawym przeżyciem.

Amundsen sprawdzał, gdzie są granice. Pan także mówił o tym, że jest trochę masochistą wiedząc, że po treningu będzie w stanie tylko wymiotować.

To jest sport, on właśnie daje możliwość poszukiwania granic wytrzymałości. Regularnie to robię. Czasami nadepnę na cienką, czerwoną linię i dochodzę do tak ogromnego zmęczenia, że wymiotuję do kosza, bywa, że cieszę się, kiedy w ogóle uda mi się do niego dojść. Ale to pozwala pokonać kolejny stopień do góry - po pierwsze fizycznie czuję się mocniejszy, po drugie: dostaję silne przekonanie wewnętrzne, że dam radę coś zrobić. Wszyscy, którzy trenowali biegi średnie, mówią, że to cholernie trudna dyscyplina, a 800 metrów, może nawet najtrudniejsza.

ZOBACZ WIDEO Adam Kszczot w nowej roli. Został wydawcą WP SportoweFakty

Dlaczego?

Przez to zmęczenie. 600 metrów pobiegnie każdy, od 500 metrów jest ciężko, a następne 300 pokonuje się na dużym zakwaszeniu, czasami jest to cierpienie, psychicznie jest to trudne do zniesienia. Tylko ludzie, którzy nie boją się zmęczenia i bólu, są w stanie to przetrwać. Cierpi się krótko, ale bardzo intensywnie. Wolę przebiec 10 kilometrów i ostatnie 3 przekładać nogi i liczyć kroki, bo tak najłatwiej zapomina się, że boli, niż zrobić moją podstawę, czyli trening trzy razy 400 i trzy razy 500, bo odczucia i wyzwania są nieporównywalne. Ale nie ma ludzi normalnych, którzy biegają biegi średnie. Potrzebna jest nutka wariata, masochisty, kogoś niespełna rozumu.

Książki to ta trudniejsza droga ucieczki. Łatwiejsze nie korciły? Alkohol?

Nie. Alkohol jest fajny w postaci lampki wina w dobrym towarzystwie a nie po to, żeby się upijać i zapomnieć, bo to już jest słabość. Ludzie czasami nie potrafią sobie poradzić w inny sposób, a często wystarczy rozmowa, analiza sytuacji, prośba o pomoc. To są narzędzia, które powinny przychodzić do głowy jako pierwsze, ale nie każdy potrafi tak działać. Wielu ludzi nie chce rozmawiać o swoich problemach, wyzwaniach, bo uważają, że nikt nie jest w stanie pomóc, by sobie z nimi poradzili. A ja uważam, że rozmowa to podstawa, pomaga w odnalezieniu drogi, czasami nieważne, jaka będzie i z kim, czasami wystarczy coś, co na początku wydaje nam się abstrakcyjne, a później okazuje się skuteczne.

Ma pan jakieś fobie?

Wracam sprawdzić, czy zamknąłem drzwi od domu. Zjeżdżam na dół, winda się zamyka, czekam aż zjedzie po mnie z powrotem i później szarpię klamkę rozumiejąc, że znowu nie zapisałem w głowie momentu przekręcania klucza w zamku.

Ma pan silną potrzebę kontroli?

Tak, nad wieloma aspektami życia. Racja, to też natręctwo, jedna z tych cech, które przeszkadzają w relacjach międzyludzkich. Staram się nad tym panować, walczyć, bo nie zawsze jest to pożądane. Lubię mieć określony cel, wyznaczam przedziały czasowe, kiedy co zrealizować, bo nigdy nie dzieje się to dzień po dniu. Trening to też jest sztuka. Jak nie idzie, to się pakuję, bo wiem, że trening nie da żadnego efektu, ani fizycznego, ani psychicznego. Trzeba czasami odpuścić na rzecz celu, który jest dużo dalej. Zdarza się, że są dysproporcje między oczekiwaniami trenera i zawodnika, ale to wynika z mojej osobowości. Lubię mieć wszystko zaplanowane, ale w granicach rozsądku, a coraz więcej rozsądku przychodzi mi z wiekiem.

Ile razy dziennie dzwoni pan do żony, do mamy?

Bywa że i dwadzieścia razy.

Czyli codziennie przynajmniej raz?

Minimum. Mamy z żoną rewelacyjne relacje. Wstajemy rano i zadajemy sobie pytania być może abstrakcyjne dla ludzi, którzy ze sobą żyją.

Na przykład?

"Kochanie, jak ci się spało?". Małymi gestami można osiągnąć zdumiewające rezultaty. Uczę się takich drobnostek po to, żeby więcej rzeczy dostrzegać też poza domem. Dzisiaj jechałem pociągiem i zapytałem się pani w przedziale, jak się czuje. Pogadaliśmy chwilę, jak wysiadała, to jeszcze była uśmiechnięta.

Takie amerykańskie "how are you"?

W amerykańskim "how are you", to na "fine" temat się zamyka. Rozmawiam z ludźmi, którzy spędzają dużo czasu w Stanach i zapewniają, że to pytanie tak naprawdę niczego nie oznacza, wszyscy mają w nosie "how are you". Jeśli powiesz, że jest ci z czymś źle, to rozmówca przyjmuje to do wiadomości i odwraca się na pięcie. W polskich warunkach, jak przełamiesz pierwsze lody, to wchodzisz na inny poziom rozmowy. To taki kraj, gdzie ludzie niby są zamknięci, ale jak już pokonają barierę pierwszego strachu przed obcym, to zapraszają się na święta.

Jak pan odreagowuje stres? Nie chce mi się wierzyć, że naprawdę majsterkując.

Majsterkowanie też wzięło się z mojego pochodzenia. W małej miejscowości zepsute rzeczy się naprawia, a nie wyrzuca. To, że wychowałem się w takim miejscu, to jedna z lepszych rzeczy, jaka mnie spotkała. Uwielbiam majsterkować, ostatnio zrobiłem kotom małpi gaj według własnego projektu i teraz jestem dumny. Dwa dni temu naprawiłem szafkę, sprawiło mi to wielką przyjemność. Następuje szybki system nagrody, mam efekt, coś jest skończone. Udaje się, albo nie - ale zamyka się w krótkim czasie i jest odreagowaniem od sportu, gdzie na efekty czeka się latami. Nagrody dostaję też po powrocie do domu z zawodów, albo czasami jeszcze na stadionie, kiedy żona mnie uściska. Może brzmi banalnie, ale powtórzę - to mój filar, na nim stoję.

W relacjach z bliskimi też jest tak, że się naprawia, a nie wyrzuca?

Kiedyś miałem takie samozaparcie, że jeżeli żyłem w silnym przekonaniu, że kłótnia nie była z mojej winy, to potrafiłem wytrzymać dwa, trzy dni w gniewie i milczeniu. Teraz nie, teraz liczy się rozmowa. Nawet jeśli żona jest na mnie bardzo zła z jakiegoś powodu, to wiem, że warto usiąść i wszystko sobie wyjaśnić, nawet jeśli oznaczałoby to, że muszę przyznać się do błędu. Jeśli ją przeproszę, to będzie znaczyło, że miała rację. To bardzo skróciło drogę, poszerzyło nasze relacje jako rodziny. Polecam każdemu: gadać, gadać i jeszcze raz gadać.

Roczny syn Ignacy też sprawił, że się pan zmienił?

Sport indywidualny to często odpowiedzialność tylko za własną dupę, bez patrzenia na resztę. A wychowanie dziecka to tak naprawdę wychowanie samego siebie. Często zastanawiam się, czy to, co chcę zrobić, na pewno jest dobre i zadziała. Jeżeli moje dziecko dziesiąty raz tego dnia próbuje mnie ugryźć, co jest naturalne, bo rosną mu ząbki, to czy jeśli krzyknę, osiągnę pożądany efekt? Nie. Umiem spojrzeć na taką sytuację bardziej krytycznie - wiem, że krzyk mi ulży, ale Ignacy przyjdzie i będzie mnie próbował ugryźć po raz jedenasty. Rozmawiamy z dzieckiem, rozumie dużo więcej, niż nam się wydaje. Choćby z mowy ciała, bo to jest dla dziecka język naturalny. Wejście w dialog z takim małym człowiekiem jest wielkim wyzwaniem - może nie wszystko rozumie tak jak my, ale nasze emocje wyczuwa dużo lepiej.

Możliwy jest sukces w sporcie bez poukładanego życia osobistego?

Na krótką metę tak, ale przez dłuższy czas nie da rady. W sporcie mamy trzy rodzaje osobowości. Niezaangażowane, obojętne i zaangażowane - każda może osiągnąć sukces. Niezaangażowanie ciągnie się za sobą. W lekkoatletyce są przykłady ludzi, którzy osiągnęli sukces, było fajnie, ale później nagle zniknęły ze sportu, bo zabrakło wołów, które pociągnęłyby dalej do treningów. Obojętne - niby jest fajnie i wszystko w porządku, ale trzeba je delikatnie popchnąć. Uda się coś zdobyć, ale przez dziesięć lat na pewno nie uda się utrzymać chęci. W czołówce najwięcej jest tych zaangażowanych. Ja na przykład nie czuję, że jestem najzdolniejszy w swoim fachu, ale przez zaangażowanie potrafię uzupełnić braki fizyczne odpowiednim podejściem, przygotowaniem czy analizą.

W Polsce moda idzie za sukcesami. Czy polska lekkoatletyka doczekała się wreszcie Wunderteamu?

Tak. Nie bez przyczyny jestem dumny z tego, jaką mamy teraz drużynę. Kiedy widzę to, jak sami na siebie oddziałujemy w hotelu, przed startami, jak się motywujemy, jak wpływamy na siebie jako ludzie, to wiem, że wiele razem możemy osiągnąć i daleko zajść. Nie zachłystujemy się tym, co już za nami, proces budowy naszej drużyny trwa, takich ludzi, takiego zestawu osobowości dawno nie było. Stoimy przed olbrzymią szansą i każdy chce ją wykorzystać jak najlepiej. Pamiętam 2009 rok i mistrzostwa świata w Berlinie, kiedy po bardzo słabym okresie nasza praca z wielu lat zaczęła się w końcu przekładać na wyniki. Na prawdziwie wymierne trzeba było poczekać jeszcze dłużej.

Ile medali da nam lekkoatletyka w Tokio?

Dyplomatycznie odpowiem, że tyle, ile wypracujemy. Gdybym odpowiadał sercem, powiedziałbym, że sześć.

W tym pana?

Tak. To teraz cel numer jeden?

Że mam takie końskie klapki na oczach? Jestem skupiony, ale nie ślepy. Parę lat w tym interesie siedzę i najczęściej zadawanym pytaniem przez biegacza amatora jest to, co zrobić, żeby przed startem było lepiej. Przed startem nie da się już nic zrobić. Tak jak powiedziałem - najtrudniej wygrać samemu ze sobą. Lata pracy muszą przełożyć się na jeden dzień, kilka minut. A że nie da się pracować jak robot - czasami trzeba sobie powiedzieć dość i ułożyć taką taktykę, która założy odpoczynek. Nie będę w tym sezonie startował w hali, bo mam jasno wyznaczony cel, jakim są przygotowania olimpijskie. Program treningowy trwa dwa lata, mistrzostwa świata są dopiero na przełomie września i października - moim zdaniem ci, którzy spróbują przejść przez wszystkie starty w przyszłym roku, będą mieli problemy z przygotowaniem do igrzysk. Znowu trzeba sobie zadać pytanie, czy starczy paliwa, motywacji, determinacji, żeby dotrwać do Tokio nie tylko fizycznie, ale też mentalnie. Moim zdaniem bez odpuszczenia któregoś z sezonów się nie da.

To po jaki medal jedzie pan na igrzyska?

Po złoty.

Niektórzy sportowcy boją się takich słów, boją się presji, jaką sami na siebie nakładają.

Presja jest subiektywna. Jeśli nie jedziesz walczyć o złoto, to po co jedziesz? Każdy, kto wchodzi do finału, marzy o złocie, wszyscy moi koledzy, z którymi walczę. Ostatnio w Berlinie każdy tego chciał, ale tylko ja chciałem bezczelnie, a reszta skrycie. To jest moja formuła. Ważne, żeby cel był jasny, osiągalny i istniał w naszej wyobraźni, żeby nie był poza zasięgiem.

Czytałem, że pan się tej walki o marzenia nauczył pomagając rodzicom na roli. Zdarza się panu jeszcze im pomagać?

Rodzice na szczęście mogli już zrezygnować z gospodarstwa rolnego. I dobrze, bo to jest bardzo ciężka praca.

Tam nauczył się pan pokory?

Jak jesteś małym dzieckiem, to nie masz innego wyjścia. Rodzice idą na pole, starsze dzieci idą na pole, ty też idziesz na pole. Jako małe dziecko nie pracujesz, bawisz się, obserwujesz proces i jak dorastasz, orientujesz się, ile dzięki temu zyskałeś. Wiesz, że jak zasiejesz na wiosnę i jak będziesz na to pracował, to zbierzesz latem. Tego nie oszukasz. Uczysz się konsekwencji swojego działania. Możesz posiać, zapomnieć i chwasty przejmą twój biznes. To jest bardzo naturalny proces, jeżeli go doświadczysz, zobaczysz na własne oczy, to nie będziesz poddawał w wątpliwość. Wiesz, że to nie działa tak, że rzucisz garść tu i tam i jakoś tak będzie. Nie będzie. To jest ogromna przewaga życia na wsi. Uczy pokory w pracy, cierpliwości w oczekiwaniu na wyniki.

21 lat temu, próbując naładować akumulator do kombajnu, zginął pana starszy brat Jacek. Myśli pan czasami o tym, kim byłby teraz, jakie mielibyście relacje?

Bardzo długo nie opowiadaliśmy o tej historii, nie wiedział o niej żaden dziennikarz. W końcu jeden przyjechał do mojej mamy, która nigdy sobie z tym dramatem nie poradziła. Zresztą, ja też nie. Nie chcieliśmy o tym mówić, chciałbym rozmową z panem zamknąć ten temat i do niego publicznie nie wracać. Zostaliśmy postawieni przed faktem, moja mama już nigdy nie udzieli wywiadu żadnemu dziennikarzowi. Zostaliśmy z dużym niesmakiem, z trudnymi rozmowami. Ale odpowiadając na pytanie: tak - często myślę, co by było, gdyby Jacek żył.

To był pana bohater?

Gdy zginął, miałem osiem lat. To był trudny bohater, mało dostępny, często wyjeżdżał do szkoły. Jacek miał siedemnaście lat, dzieliło nas dziewięć, ale mieliśmy silne więzi, bo między nami były jeszcze dwie siostry. Ta nić porozumienia była trwała, mocna między nami wszystkimi.

Rzadki gość w domu? Jak przyjeżdżał było święto?

Do tej pory pamiętam, jak go witałem.

Ta śmierć ma wpływ na pana sportowe życie? Myśli pan czasami, że patrzy z góry? Zaciska pan zęby dla niego?

Myślę, jakby to było spotkać się z nim i porozmawiać. Nie patrzę na jego odejście w sposób, w jaki pan opisuje.

Ma pan teraz jakiegoś bohatera?

Mam syna. Ignacy jest moim bohaterem. Dziecko nie ma barier, jak mu coś nie wychodzi, będzie próbowało dalej. Nawet jeżeli coś jest bardzo trudne - będzie walczyć. Chciałbym, żeby syn był szczęśliwy. W ogóle to chciałbym troje dzieci, ale nie wiem, czy żona się zgodzi. Pochodzę z dużej rodziny, mieszkaliśmy z babcią, więc na święta zjeżdżało się do nas ze dwadzieścia osób. Bardzo dobrze wspominam tamte czasy. Swobodna atmosfera, długie nocne rozmowy.

Tak chwali pan życie na wsi, a mieszka pan w Łodzi.

Ale zamierzam się wynieść do mniejszej miejscowości. Kupiliśmy już działkę, myślimy o budowie domu. To musiał być kompromis, bo jednak jesteśmy rodziną, która składa się z dwóch osób o prawie głosu. Ja mógłbym się wyprowadzić w Bieszczady, moja żona nie. Podjęliśmy decyzję po wielu rozmowach, wymienianiu, a nawet spisywaniu oczekiwań. Znaleźliśmy środek, który zadowala nas oboje i to jest piękne.

Zastanawia się pan czasami, dlaczego - mając tyle sukcesów, nie jest pan twarzą żadnej firmy, nie rządzi pan w reklamach?

Moje ambicje to przede wszystkim realizacja celu sportowego, ale czuję niedosyt wynikający z niedostatku działań marketingowych. Jako sportowcy skupiamy się na wynikach, a zapominamy, że we współczesnym świecie trzeba się także rozwijać jako marka. Długo nie miałem social mediów, ale dwa lata temu podjąłem decyzję o wejściu w ten świat i to był dobry ruch. Wiele osób mówi, że robię naprawdę dobrą robotę. Staram się w nich pokazać całego siebie – zarówno od strony treningowej, jak i prywatnej. Jako lekkoatleci albo musimy sami działać tak, by być atrakcyjnymi na rynku, albo musimy mieć ludzi, którzy nam w tym pomogą. Ja ostatnio sprofesjonalizowałem tę stronę swojej działalności i mam nadzieję, że to przyniesie wymierne rezultaty.

Jako marka jest pan atrakcyjny. Wyróżnia się pan.

Nie brakuje mi wiary w swój sukces marketingowy, ale zaślepił mnie sport, uznałem, że jednak on jest najważniejszy. Okazuje się jednak inaczej, udowodnili to aktorzy, którzy zrozumieli, że mogą świetnie grać na deskach teatrów przez wiele lat i nie potrafić się sprzedać w inny sposób. Oni się już nauczyli zmiany, czas na nas. Z Instagramu mam fajny odzew, imprezy, w których biorę udział, dają łatwość w pozyskiwaniu nowych followersów. Mam też fajne rzeczy do przekazania. Znowu dzięki wsi.

Jakie?

Swoją drogę - transformację, konieczność nauczenia się wielu rzeczy. Czuję się mocny w sferze motywacyjnej. Chętnie się tym wszystkim dzielę, odpowiadam także bezpośrednio młodym ludziom, nawet jeśli pytają prywatnie. Moja wiedza jest czymś, co nie powinno przepaść. Muszę oddać moje doświadczenie, żeby chociaż jedna osoba mogła z tego skorzystać i wziąć coś dla siebie ze sportu. Grafik mam napięty, gdybym chciał odpowiadać na wszystkie propozycje, musiałbym zrezygnować z lekkoatletyki. Nie da się zjeść pączka i go mieć. Muszę znaleźć złoty środek. W tym roku organizuję warsztaty, ale mój produkt finalny będzie miał miejsce dopiero po igrzyskach.

Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->

Źródło artykułu:
Komentarze (1)
Jolkasty
18.11.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz