Robert Korzeniowski: Zrobiłem tak, że świat nas zechciał

- Myśmy w Polsce byli jak te ratlerki - kąsaliśmy, szczekaliśmy, mówiliśmy, czego to nie zrobimy. A świat mówił, że możemy sobie szczekać, ale na razie nas nie chce. Zrobiłem tak, że chciał - mówi czterokrotny złoty medalista olimpijski w chodzie.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Robert Korzeniowski Newspix / Maciej Figielek/400mm.pl / Na zdjęciu: Robert Korzeniowski

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Zdarza się panu jeszcze gdzieś pójść?

Robert Korzeniowski: Nie przesadzam, w tłoku i smogu po mieście nie spaceruję. Ale pochodzić nadal lubię. Dwa tygodnie temu w weekend pojechałem do Powsina, zrobiłem całe okrążenie ogrodu botanicznego, przeszedłem się po lesie. Duża frajda. Wie pan, dla mnie szczęściem jest znalezienie sobie towarzystwa do biegania, bo nie jest to proste. Truchtam sobie spokojnie po cztery i pół minuty na kilometr i jakoś tak mało kto czuje się wtedy na tyle komfortowo, żeby jeszcze spokojnie pogadać. Z kolei kiedy to ja się dostosowuję i biegniemy sześć minut na kilometr, to strasznie bolą mnie nogi. Wolę iść obok kogoś, kto truchta.

Myślałem, że kiedy w końcu po zakończeniu kariery chodziarza można biegać, to się chce tylko biegać.

Nic podobnego. Spróbowałem się w bieganiu tylko dlatego, że poprosili mnie koledzy, bo dla nich było obciachem, że przy nich szedłem. Głupio się było razem w Łazienkach pokazać. Później pojechałem na pierwszy maraton, wyniki mam przyzwoite, ale to bieganie amatorskie.

Jak się idzie i nie można biec, to jest trochę, jak z wolną jazdą po autostradzie, kiedy wie się, że pod pedałem jest jeszcze duża rezerwa mocy?

Nie czułem, że mam więcej pod pedałem. Wynikało to z tego, w jaki sposób zostałem przygotowany do chodzenia. Mnie bieganie cholernie męczyło. Po przebiegnięciu sześciu kilometrów nie miałem sił, bolały mnie nogi, miałem zakwasy. Kiedy w Krakowie był maraton, to ja ten maraton przeszedłem, nie chciałem nikomu towarzyszyć w przygotowaniach biegowych. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym taki dystans pokonać w inny sposób. Po zakończeniu kariery chodziarza nauka biegania zajęła mi jakieś dwa lata. Może to zabrzmieć dziwnie dla kogoś, kto chce chodem sportowym przejść szybko pięć kilometrów, ale chodzenie jest bardzo ergonomiczne - jak ktoś odkryje metodę łatwego przemieszczania się chodząc, to nie chce mu się biegać. Teraz testuję to na amatorach.

Jak?

Człowiek truchtający uważa, że biegnie, nawet jeśli pokonuje kilometr w siedem minut. Biegnie, a później się skarży, że bolą go kolana, albo kręgosłup. I staje się pacjentem. Ten sam człowiek nagle odkrywa, że pokona kilometr w siedem minut idąc. Wkrótce zajmie mu to pół minuty mniej, a później minutę i do tego ma jeszcze fajne efekty w rozwoju ciała. Chodzenie w wymiarze bardzo pierwotnym jest dla nas łatwe, przyjemne i nie wymaga zastępowania go biegiem. Biegam, bo uważam karierę chodziarza za zakończoną, jednak gdyby nie moja historia z maratończykami to do dzisiaj bym tylko chodził. W moim klubie "RK Athletics" patrzę na ludzi, którzy odkrywają, że chodzenie robi im dobrze, nie chcą wracać do biegania i wcale im się nie dziwię.

W trakcie kariery więcej rzeczy robił pan z prądem czy na przekór?

Niczego nie robiłem na przekór, raczej "mimo", a to jest różnica. Na przekór, to znaczy wbrew przyjętym zasadom, czy konfrontacyjnie, a ja zasad przestrzegałem i nie chciałem walczyć z całym światem. Ludzi, którzy ideowo robią coś na przekór można źle ocenić, ale czasami wystarczy niewiele wysiłku, by byli po naszej stronie. Nie warto się stawiać, warto wciągać do gry i pokazywać, że można mieć wspólny cel.

Gdzie szukał pan motywacji?

Miałem różne etapy. Na początku było to marzenie o normalności, takie ludzkie, młodego chłopaka. Jako nastolatek miałem z tym kłopot, bo ciężko chorowałem i leczyłem się w sanatoriach. Wyjście na trening, dla reszty coś normalnego, było dla mnie nagrodą. Wtedy rzeczywiście działałem na przekór - wbrew chorobie chciałem cieszyć się życiem. Nie wiedziałem, że mogę ciężko pracować i kiedy okazywało się, że jednak daję radę, bardzo to doceniałem. Wszyscy wokół dawali mi same zakazy.

Co to była za choroba?

Reumatyczna. Wynik często powtarzających się angin. Dochodziło do zakażeń bakteryjnych, które atakowały mi stawy. Raz trafiłem do szpitala z temperaturą 41,8. Byłem na granicy śmierci. W szkole miałem mnóstwo nieobecności, zawsze byłem tym słabszym, gorszym, nie mogłem robić tego, co inni. Nigdy się z tym nie pogodziłem i nigdy nie zaakceptowałem. Uznawałem fakty medyczne, jednak sam siebie postrzegałem inaczej. Lepiej. Uważałem, że mogę bardziej. Byłem zachwycony, kiedy zapisałem się na pierwsze treningi. Kiedy wystartowałem w pierwszych zawodach klubowych, nie zastanawiałem się nad ograniczeniami.

Jako nastolatek ciężko chorowałem i leczyłem się w sanatoriach. Wyjście na trening, dla reszty coś normalnego, było dla mnie nagrodą. Wtedy rzeczywiście działałem na przekór - wbrew chorobie chciałem cieszyć się życiem. Nie wiedziałem, że mogę ciężko pracować i kiedy okazywało się, że jednak daję radę, bardzo to doceniałem. Wszyscy wokół dawali mi same zakazy.

To były zawody w judo czy już w chodzie?

W judo nie doczekałem zawodów, trenowałem całą zimę i wiosnę, dorobiłem się białego pasa, ale zamknęli mi sekcję. To była taka niespełniona miłość, ale mając czternaście lat nie chciałem się poddawać, kiedy czułem, że mam szansę coś zrobić, sprawdzić się sam ze sobą. Później pojawiały się kolejne motywacje. Mówili nam, że jesteśmy z gorszego świata, że jesteśmy chłopakami z PRL. Rzeczywiście mieliśmy okropny sprzęt sportowy i wysyłali nas za granicę na doklejkę.

Jak to na doklejkę?

Działacze chcieli zaliczyć statystyczny wyjazd, wziąć diety. Raz nawet pojechałem do Grecji, gdzie w meczu międzypaństwowym nie było w programie chodu! Tyle, że ja wykorzystywałem dawane mi szanse i startowałem na sto procent. Po pierwsze: okazało się, że mogę i jestem blisko europejskiej czy światowej czołówki. Po drugie: byliśmy przedsiębiorczy, za granicą można było coś kupić, sprzedać, zarobić na lepszy sprzęt, w którym nie tylko lepiej się pracowało, ale też podnosiło własne walory bojowe i samopoczucie. Bo to było straszne mieć wyciągniętą bawełnianą koszulkę i buty marki "Krosno", kiedy wokół widziało się rywali ubranych w ciuchy najlepszych sportowych marek. Motywowała mnie też walka z mitem sportowca leniucha i programowego obiboka.

Nie znam tego mitu.

Bardzo dobrze uczyłem się już w liceum, byłem liderem klasy. Zainteresowania humanistyczne: historia, język polski. Później na studiach spotkałem się z opinią, że skoro jestem sportowcem, to nie ma co na mnie liczyć, bo zapewne trzeba będzie mnie ciągnąć za uszy, a i tak będą ze mną same problemy. Nie rozumiałem tego, bo w liceum też przecież trenowałem, a i w sporcie, i w nauce miałem świetne wyniki. No więc wyznaczyłem nowe standardy na uczelni: mogłem trenować, ale też mieć piątkę z fizjologii i jeszcze działać w samorządzie studenckim.

Kto pana wychował?

Z całą pewnością rodzice mieli na mnie ogromny wpływ. Ale nie byli nadopiekuńczy.

W pana sukcesy sportowe specjalnie nie wierzyli.

Dawali mi przestrzeń, jednak rzeczywiście – specjalnie na początku nie wspierali, żebym został sportowcem. W głowie mieli głównie to, że jestem chory. Gdybym posłuchał ich uważniej doszedłbym do wniosku, że zamiast walki o wyniki, należy mi się raczej rekonwalescencja. Z drugiej strony - rodzice nigdy nie zabraniali mi podejmowania własnych wyborów. Może nie wspierali, ale stwarzali warunki. Umawialiśmy się, że jeśli będę dobrze się uczył, wykażę, że wszystko mam poukładane i potrafię pogodzić sport ze szkołą, będę mógł dalej się rozwijać w kierunku, o którym marzę.

Miał pan na siebie inne pomysły?

Oczywiście. Był etap, kiedy uznałem, że zostanę basistą. Ale poza rodzicami wychowywało mnie także podwórko. Tam trzeba było odnaleźć się w grupie, pokazać, że jest się twardym. Wszyscy byliśmy z roczników 67-69, mniej więcej w tym samym wieku i było nas w bandzie ze dwudziestu. Panowała typowa hierarchia plemienna - kto wyżej siedział na orzechu, kto stał na bramce, a kto strzelał gole w ataku, kto ile pędził na kolarzówce i miał większe koła, a kto na dziecięcym Pelikanie… Cały czas była rywalizacja, niewypowiedziana, ale absolutna i codzienna. Zawsze trzeba było walczyć, żeby utrzymać się na szczycie. Najlepiej było szefowi bandy.

Bywał nim pan?

Zdarzało się. Jak jechałem na wieś, to też miastowego najpierw musieli pokazać palcami, później sprawdzić, a na koniec i tak za mną chodzili. Miałem w sobie duszę lidera i nie bałem się, że nie odnajdę się w jakiejś grupie, że nie dam rady się spierać - czy to intelektualnie, czy na pięści. Nie czułem strachu. Wiedziałem, że mogę oberwać po mordzie. Rodzice mówili mi, żebym się nie stawiał, ale jak się polała pierwsza krew, to później już wiedziałem, że może się polać i akceptowałem takie warunki. Szkoła też mnie zahartowała. Kiedy przeprowadziliśmy się do Tarnobrzegu, nie chcieli mnie nigdzie przyjąć, bo było za dużo dzieci. W końcu trafiłem do szkoły położonej najdalej od domu, była to szkoła sportowa, ale przyjęli mnie do klasy złożonej ze sportowców rozformowanych. Czyli jakby trochę odrzutów z wyczynu.

Taka parszywa trzydziestka?

Było ciężko, ale po pół roku zostałem przewodniczącym klasy i całkiem nieźle dawałem sobie radę. Mam wrażenie, że zawsze byłem niepokorny, ale nazwałbym się takim trudnym prymusem. Nauczyciele mnie uwielbiali za te moje złote myśli, wypracowania, ale z drugiej strony odebrano mi odznakę wzorowego ucznia za to, że razem z innymi przywiązałem kolegę do drzewa. Przywiązaliśmy go, bo bawiliśmy się w Indian, nie widziałem w tym żadnego kłopotu, przecież byliśmy Indianami, a on był naszą ofiarą. Zawsze miałem dwa oblicza łobuza - prymusa, na studiach byłem dawany za przykład, ale jak trzeba było się zbuntować i postawić władzom uczelni, bo nas chcieli wyrzucić z akademika, to stanąłem na czele buntu. To wynikało z charakteru, musiałem szybko dojrzeć.

Dlaczego?

W rodzinie stopniowo stawałem się najstarszy. Rodziły się kolejne dzieci, a ja musiałem sobie poradzić. Mam troje rodzeństwa, szybko wydoroślałem. Kiedy wybuchł stan wojenny, miałem trzynaście lat, a później już było tylko więcej dzieci i kłopotów, a mniej czasu dla mnie.

Pomagał pan w wychowaniu rodzeństwa?

Przejmowałem rolę opiekuna, byłem wiceojcem. Tata bardzo dużo i ciężko pracował, jako kolejarz zarządzał ogromną liczbą osób. Miał pod sobą ponad trzystu maszynistów, nie miał dla mnie za wiele czasu, a mamie trzeba było pomagać. Ja byłem od odwożenia dzieci po żłobkach, przedszkolach, kończenia po nich jedzenia, pomagania przy lekcjach. A przecież musiałem znaleźć czas, żeby samemu też coś porozrabiać. Nauczony byłem jednak tego, że są zadania, z których muszę się rozliczyć.

To był dom pełen miłości czy twardych zasad?

Miłości. Nikt na nas nigdy nie krzyczał, nie kazał czegoś zrobić. Wychodziliśmy z założenia, że skoro się szanujemy i są przyjęte pewne zasady, to ich przestrzegamy, żeby było łatwiej i spokojniej.

Czy Robert Korzeniowski jest najlepszym polskim lekkoatletą w historii?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×