W Monarze medali nie dają

East News / MARCIN SMULCZYNSKI / Na zdjęciu: Aleksander Waleriańczyk podczas 53. memoriału Janusza Kusocińskiego w 2007 roku
East News / MARCIN SMULCZYNSKI / Na zdjęciu: Aleksander Waleriańczyk podczas 53. memoriału Janusza Kusocińskiego w 2007 roku

- Po karierze wpadłem w pułapkę. Jako sportowiec przez lata jesteś na świeczniku, potem światło nagle gaśnie. A kiedy uzależnisz się od narkotyków, trudno uświadomić sobie, że coś nie gra - mówi nam były polski lekkoatleta, Aleksander Waleriańczyk.

W tym artykule dowiesz się o:

Waleriańczyk był wielką nadzieją lekkoatletyki. W 2003 roku skoczek wzwyż w znakomitym stylu sięgnął po złoto młodzieżowych mistrzostw Europy. Ale kolejne spektakularne sukcesy nie przyszły, a sportowiec już w wieku 26 lat zakończył karierę.

Jak sam dziś mówi, opuścił stadion "tylnymi drzwiami", rozpoczynając nowe życie. Były zawodnik opowiada też na łamach WP SportoweFakty, jak trudno jest przejść na "drugą stronę". 
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Trudniej zdobyć złoto młodzieżowych mistrzostw Europy czy wyjść z nałogu narkotykowego?

Aleksander Waleriańczyk, były skoczek wzwyż, młodzieżowy mistrz Europy z 2003 roku: Sięgnąć po tytuł mistrza Europy. Jestem świeżo po przeprowadzce, więc złoty medal leży na razie w kartonie, ale niebawem umieszczę go w bardziej reprezentacyjnym miejscu w domu. Przypomina mi o fajnych czasach.

ZOBACZ WIDEO: Były skoczek komentuje słowa oburzonego Małysza. "Dzisiaj kombinezony są na limicie"


Pamięta pan, jak to jest być na szczycie?


Tego się nie zapomina. Człowieka rozpiera duma i zadowolenie z wykonanej pracy. Wspomnienie tamtego triumfu zostanie ze mną do końca życia. Towarzyszyło mi uczucie spełnienia, bo na taki sukces pracujesz kilka lat. Jednocześnie po zdobyciu złotego medalu nie nosiłem głowy zbyt wysoko, nie czułem się pępkiem świata.

Skoro nie uderzyła panu "sodówka", dlaczego nie udało się pójść za ciosem? 


Ciągle o tym myślę i żałuję, że kolejne zwycięstwa nie przyszły. Miałem umiejętności, ale głowa nie dojechała. Jestem perfekcjonistą, więc sam narzucałem na siebie presję i przez to się spalałem. Niektórzy zawodnicy potrafią skupić się na określonych imprezach, a do mniej ważnych podchodzić z dystansem. Ja natomiast chciałem skakać wysoko cały czas. Tak się nie da. I rodziła się coraz większa frustracja. Chciałem zbyt mocno, a to nie zawsze przynosi odpowiedni skutek. Poza tym znalazłem się na świeczniku, zainteresowały się mną media. Nie zawsze potrafiłem w pełni skoncentrować się na sporcie, nie sprostałem nowej rzeczywistości. 

Jak pan sobie z tym radził?


Cóż, można to było lepiej znosić psychicznie. Czułem wewnętrzną porażkę. Mogłem pogadać z psychologiem i próbować odciąć niepowodzenia grubą kreską, ale nic takiego nie nastąpiło. Nie potrafiłem wyczyścić głowy, a jeśli masz jakieś wątpliwości, przekładają się one na występy. Zdarzało się, że chciałem się schować przed całym światem. Zadręczałem się, że mi nie wychodzi i próbowałem na siłę coś zmieniać. Podejmowałem radykalne kroki. Chodzi mi chociażby o zmiany związane ze szkoleniowcami. Z perspektywy czasu nie były to dobre posunięcia.

W 2004 roku miał pan walczyć o kwalifikację olimpijską w Salonikach, ale w ogóle nie pojawił się pan na starcie.


Miałem dość sportu. Media pisały, że mogę zdobyć medal igrzysk, a ja nie potrafiłem się na nie zakwalifikować! Kilka razy byłem blisko, ale się nie udawało. Saloniki stanowiły ostatnią szansę, by uzyskać przepustkę. Trener mocno cisnął i walczył do końca, natomiast ja się poddałem. Może trochę zabrakło szczęścia? W skoku wzwyż najważniejsze są przygotowanie i psychika, ale fart też jest potrzebny. Nigdy nie byłem przygotowany do sezonu tak dobrze jak w 2003 roku. W kolejnych latach lista z pomysłami, jak wrócić na najwyższy poziom, powoli się kończyła, zaś poprawa nie następowała. W końcu uprawianie sportu przestało mi sprawiać satysfakcję. W 2008 roku zakończyłem karierę, wychodząc po cichu, tylnymi drzwiami.

Przestał pan lubić sport?


Nie określiłbym tego w ten sposób, po prostu chciałem rozpocząć nowe życie. Na szczęście rodzice nigdy nie pozwolili mi zapomnieć, że poza stadionem lekkoatletycznym istnieje inny świat. Że pewnego dnia będę musiał zejść ze sportowej sceny. W czasie kariery studiowałem na AGH na wydziale inżynierii mechanicznej i robotyki w Krakowie. Później dokończyłem studia informatyczne na politechnice we Wrocławiu. Nawet w szczytowym momencie kariery nie myślałem o zrezygnowaniu z uczelni. Dzięki temu szybko znalazłem pracę. Najpierw w banku, a potem zatrudniono mnie jako programistę w Nokii, gdzie jestem do dziś. Jeśli chodzi o kwestie zawodowe, w moim przypadku nie było więc twardego zderzenia z rzeczywistością.

Pamięta pan ostatni występ na bieżni?


Nie. Pewnie jakieś zawody ligowe albo mistrzostwa Polski. To bez znaczenia.

Skoro tak gładko przeszedł pan na drugą stronę, dlaczego w 2015 roku trafił pan na odwyk?


Wpadłem w pułapkę. Myślę, że każdy sportowiec tego doświadcza - przez wiele lat żyjesz obozami sportowymi, zawodami, jesteś na świeczniku. Jeździsz po świecie, występujesz przed publiką i kamerami, sport dostarcza ci emocji i adrenaliny. Psychika przyzwyczaja się do takiego trybu i nagle wszystko się kończy, światło gaśnie. A codzienność staje się bardziej "płaska". Pracujesz od 8 do 16:00, wracasz do domu, wpadasz w określony rytm. Nie chcę powiedzieć, że to gorsze życie, ale zupełnie inne. Mówiłem już, że zadbałem o wykształcenie, ale przejście na drugą stronę wcale nie było łatwe. Brakowało mi wrażeń ze sportowej areny i wszystko w jednym momencie wybiło. Wpadłem w złe środowisko i narkotyki.

Jak długo był pan uzależniony?


Na szczęście to była krótka "przygoda".

"Krótka" to pojęcie względne.


Między pół roku a rok. Na samym początku myślałem, że znowu jest fajnie, wróciły emocje. Kiedy się uzależnisz, bardzo trudno jest uświadomić sobie, że coś nie gra. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy wylądowałem w szpitalu. Miałem rozległe wrzody, które pękły. Musiałem przejść poważną operację. Organizm wysłał mi mocny sygnał, że jest w złym stanie. Oczywiście jak typowy uzależniony wzbraniałem się przed odstawieniem używek. Tłumaczyłem pokrętnie samemu sobie, że ich potrzebuję. Naprawdę trudno wyrwać się z nałogu.

Opisze mi pan szczytowy okres uzależnienia?


To było permanentne przyjmowanie substancji psychoaktywnych. Szukanie na każdym kroku okazji, by to zrobić i by to zbyt nie komplikowało mi życia. Chodziłem normalnie do pracy, ale dla rodziny mnie nie było.

W jaki sposób udało się panu zerwać z narkotykami?


Dzięki rodzinie, która na czele z moją mamą zorganizowała leczenie. Wylądowałem w Monarze. Przed wyjazdem do ośrodka zastanawiałem się, czy nie powinienem jak najszybciej się stamtąd zawinąć. Do samego końca szukałem furtki, drogi ucieczki. Ale pobyt w ośrodku pozwolił mi wrócić na ziemię, zdać sobie sprawę z ważnych rzeczy. Dostrzegłem, że muszę sobie pomóc, bo moja rodzina zaczęła się rozpadać. Miałem spędzić na terapii rok, ale już po czterech, pięciu miesiącach postanowiłem opuścić ośrodek. I nie wróciłem do narkotyków. To piękne, że bliscy nigdy się ode mnie nie odwrócili.

Jak wyglądała tamta rzeczywistość?


Bardzo cenię instytucję Monaru. Mam analityczny umysł, więc analizowałem zasady, które na pierwszy rzut oka niewiele dają, a tak naprawdę bardzo pomagają ci wyjść z nałogu. Każdy był oceniany przez innych pacjentów. Musieli powiedzieć, co sądzą o naszym postępowaniu i jak się z tym czują. Człowiek będący w Monarze widzi swoje odbicie w innych osobach jak w lustrze. Dostajesz informację zwrotną, co musisz zmienić. Ośrodek to świat pełen wyrzeczeń. Dla niektórych może to być terapia szokowa, ale jako sportowiec przyzwyczaiłem się do określonego reżimu. Bardzo wczesne pobudki, społeczności, praca fizyczna… Pobyt w Monarze postrzegam dziś jako czas mobilizacji i refleksji nad własnym życiem. Poczułem swego rodzaju ulgę. Zrozumiałem, czego tak naprawdę potrzebuję. Zmieniłem się.

Co konkretnie się zmieniło?


Przede wszystkim uświadomiłem sobie, co się może stać, jeśli nie wyjdę z nałogu. I tak poniosłem konsekwencje uzależnienia - moja pierwsza rodzina się rozpadła. Najważniejszą zmianą, jaka we mnie zaszła, jest dużo większa świadomość. I większa akceptacja dla słabości własnych i innych osób. Mam dziś dobre relacje z synem, a cztery miesiące temu po raz drugi zostałem ojcem. Urodził się Leoś.

Dziś nie brakuje panu sportowej adrenaliny?


Jest we mnie trochę tęsknoty za tamtym światem. Od lat jeżdżę na motorze, więc jakoś to sobie rekompensuję. Chciałbym pojechać na jakieś zawody lekkoatletyczne i spotkać się z ludźmi, których kiedyś widywałem codziennie na obozach. Fajnie byłoby powspominać.

Wolałby pan, żeby syn został wyczynowym lekkoatletą czy miał spokojną pracę w korporacji?


Sam wybierze. Gdy dorośnie, powiem mu, że sport jest piękny i potrafi dostarczyć wspaniałych emocji, ale kryje też w sobie wiele pułapek. Więc trzeba być przygotowanym na różne scenariusze.

Czytaj także: 
Wojownik nadal walczy. Niesamowita historia Marka Piotrowskiego 
Justyna Kowalczyk: ludzie straszyli, że moje życie się skończy