W nocy z 23 na 24 lutego Jarosława Mahuczich przebywała w rodzinnym Dnieprze. Bardzo szybko zorientowała się, że Rosjanie rozpoczęli inwazję - obudziły ją dwa wybuchy.
- Razem z moim chłopakiem obudziliśmy się o wpół do piątej rano albo trochę później, usłyszawszy dwa wybuchy. Było to koszmarne uczucie. Od razu zadzwoniłam do rodziców, bo nie wiedziałam, gdzie doszło do tych eksplozji. Niedługo potem zrozumiałam, że zaczęła się wojna wszczęta przez Rosję - powiedziała "Przeglądowi Sportowemu".
Wojna wpłynęła na jej przygotowania do halowych mistrzostw w Serbii. Zamiast skupić się wyłącznie na sporcie, ruszyła z pomocą innym ludziom. Mahuczich do 6 marca przebywała w swojej ojczyźnie i kupowała różne produkty dla walczących.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: cóż to jest za miłość! Ziółek kwitnie przy narzeczonym
Na początku marca dostała informację z ukraińskiej federacji lekkiej atletyki, że może pojechać na zachód, do miasta Chmielnicki, by tam swobodnie przygotowywać się do wielkiej imprezy. Tak chciała zrobić, ale pojawiły się komplikacje - również związane z wojną.
- Do Chmielnickiego jednak nie udało się dotrzeć, gdyż na drodze powstały ogromne korki. Powiedziano nam więc, że lepiej udać się w kierunku granicy i kierować się prosto do Serbii. Przejechaliśmy przez Mołdawię i Rumunię, a 9 marca byłam już w Belgradzie - opisała, cytowana przez "PS".
W podróży była aż trzy doby, bez przerw choćby na noclegi w hotelach. Ukraińska lekkoatletka specjalizująca się w skoku wzwyż nie ukrywa, że po takich doświadczeniach "trudniej jest odpowiednio nastawić się do treningów i zawodów pod kątem psychologicznym".
Czytaj także:
> Pierwszy oddech po pożarze
> Wielka impreza bez polskich gwiazd. Te nazwiska zna każdy