Mówiłem do żony: "Ratuj, bo ja tej bomby nie rozbroję"
PAP / Tytus Żmijewski / Na zdjęciu: Aleksander Matusiński (z lewej)
AM

Mówiłem do żony: "Ratuj, bo ja tej bomby nie rozbroję"

Cała stopa była granatowa, skłamałem, że przewróciłem się na schodach. Mama wysłała mnie do lekarza na rowerze. Pedałowałem jedną nogą. Na zdjęcie rentgenowskie zawiózł mnie już ojciec. Wsadzili mi nogę w gips - wspomina Aleksander Matusiński.

* Aleksander Matusiński to wybitny trener lekkoatletyczny, od 12 lat z wielkimi sukcesami prowadzi polską kobiecą sztafetę biegaczek 4x400 m. Grupę tę nazywa się "Aniołkami Matusińskiego". W 2020 w Tokio dziewczyny zdobyły wicemistrzostwo olimpijskie.

Tekst powstał w ramach cyklu Trenerzy Mistrzów. Co tydzień w sobotę będziemy prezentować teksty kolejnych uznanych szkoleniowców. Wcześniej powstały cykle Drużyna Mistrzów i Rodzice Mistrzów.

Czasami jestem wkurzony, jak kiedyś na przykład na Justynę Święty. Zastanawiam się, czego ona ode mnie chce, o co jej chodzi. Żona, była sprinterka, wiele razy przypominała: Justyna ma teraz dużo stresu, przed nią zawody, zaraz wyjeżdża, musi iść na paznokcie, do fryzjera, a ty jej zmieniasz godziny zajęć?! Pamiętaj jedno: kobiecie nie zmienia się harmonogramu dnia!

Przez te wszystkie lata w pracy z zawodniczkami nauczyłem się wiele, ale przede wszystkim, że one inaczej odczuwają emocje. Faceci łatwiej znoszą uwagi, a zawodniczki są bardziej pamiętliwe i inaczej to przeżywają. 
 
Raz w życiu na gorąco skrytykowałem swoją zawodniczkę. Powiedziałem, co myślę o jej starcie, zgodnie z prawdą. Dziś wiem, że nie powinienem tego robić chwilę po zakończeniu biegu. Żaden sportowiec nie chce przecież źle wypaść.
 
Z natury jestem spokojnym gościem, choć ostatnio dowiedziałem się, że Kornelia Lesiewicz się mnie boi. Jeżeli chce się czegoś dowiedzieć, załatwia to przez Justynę. Wstydzi się zapytać, czy może wcześniej zacząć trening, a wspólnie pracujemy już od roku. Każdą dziewczynę trzeba rozszyfrować. Co ważne: bez pośpiechu.
 
Wiele było sytuacji, gdy mówiłem do żony: "Ratuj, bo ja tej bomby nie rozbroję".

Ostatnie lata były najgorsze. To był zwłaszcza ciąg zdarzeń w przypadku Justyny. Zaczęło się dwa lata temu. Rozchorowała się i złapała kontuzję ścięgna Achillesa. Z dnia na dzień powiedziała, że to wszystko rzuca w diabły. Mówiła do słuchawki: "Kończę sezon, a może i karierę". W zeszłą wiosnę, w maju, postanowiła: "Ja z takim bólem nie będę trenowała".
 
Pomyślałem, trzeba negocjować. „Jest sezon zastępczy, możesz podleczyć uraz, zdobyć medal ze sztafetą" - proponowałem. "Nie" - odparła. Twarda sztuka. Lubi mieć ostatnie zdanie. Żona: „Zostaw to na razie. Daj Justynie przestrzeń”.

Nie mieliśmy kontaktu od maja do sierpnia. Nie dzwoniłem, nie pytałem. Miała ode mnie święty spokój. Nawet się nie widzieliśmy. Wyszło nam prawie pół roku ciszy. Potem się spotkaliśmy i… wróciła do biegania.

Justyna przypomina mi żonę. Tina nie miała wielkiego talentu, ale do sukcesów dochodziła zawziętością i ciężką pracą. Justyna na początku też nie należała do topowych zawodniczek, ale to się zmieniło.

Trenując żonę wiele się nauczyłem. Prowadziłem ją od 14 roku życia. Tinie zabrakło 0,27 sekund do kwalifikacji na olimpiadę w Londynie w 2012 roku. Dziś pewnie pomógłby jej ranking, dostałaby się na igrzyska, ale wtedy było nam ogromnie przykro. Wziąłem urlop w szkole, zrezygnowałem z prowadzenia kadry. Wyjechaliśmy na sześciotygodniowy obóz do Nowej Zelandii. Robiła dobre wyniki, nie miała sobie nic do zarzucenia. Była bardzo blisko, ale zabrakło takiego jednego konkretnego strzału na bieżni.

Prowadzenie przyszłej żony pokazało mi, by nie wywierać presji, a pracować na zasadzie porozumienia i wiary w sukces. To żona pozwoliła mi zrozumieć kobiety. Wiem, żeby nie interweniować w momencie stanu zapalnego. Trzeba mieć cierpliwość, być wyrozumiałym. Nie można działać pochopnie, w afekcie. Nie wolno rozmawiać i krytykować na gorąco. Należy najpierw przemyśleć to, co chcę przekazać i przede wszystkim: niech najpierw miną emocje.
Na zdjęciu: Justyna Święty-Ersetic i Aleksander Matusiński Na zdjęciu: Justyna Święty-Ersetic i Aleksander Matusiński

Na rowerze ze złamaną nogą
 
Żona była mrugnięcie oka od olimpiady, zabrakło jej dwie setne sekundy. Z kolei półtora punktu zmieniło moje życie. Tyle zabrakło, żeby dostać się na anglistykę. Rodzice nalegali na poprawkę. Nawet odwołania nie napisałem.

Praca nauczyciela angielskiego miała mi dać konkretny zarobek, tak uważała mama, nauczycielka wychowania początkowego w szkole podstawowej. Tata mówił, że to mało poważny zawód i nieopłacalny, bardziej dla pasjonatów. Ale w jednym rodzice byli zgodni: chcieli, żebym zdobył konkretny zawód związany z wyższym wykształceniem. Ja od początku szedłem w stronę sportu, to najbardziej mnie interesowało. Zakochałem się w "lekkiej" oglądając igrzyska w Seulu. Miałem 9 lat.

Przez te wszystkie lata nauczyłem się wiele, ale przede wszystkim tego, że kobieta odczuwa emocje inaczej. Facet jest dużo prostszy w obsłudze. Przyjmiemy na klatę najcięższą uwagę i jedziemy dalej. A kobieta zapamięta na zawsze.

Na podwórku bawiliśmy się w podchody, wyścigi, robiliśmy rundki dookoła wsi. Wymyślaliśmy różne zawody. Obok naszego domu w Mysłowicach był ogrodzony teren przedszkola - kilkaset metrów płotu zakończonego kątownikiem. Potrafiliśmy chodzić po tym płocie bez zabezpieczenia ćwicząc tak równowagę. Na placu zabaw leżały ogromne, poprzewracane opony od traktora. W dwie, trzy osoby ustawialiśmy je w pionie, siadaliśmy okrakiem i mierzyliśmy czas, kto dłużej wytrzyma. Nieraz opona kogoś przycisnęła, ale kto się przejmował siniakami na nogach.

W moich czasach nie było parków trampolin, basenów, do tej pory nie mamy w Mysłowicach boiska z bieżnią. Myśmy się na podwórku wychowywali sami, rodzice pracowali. Moi patrzyli na sport z rezerwą, by nie powiedzieć politowaniem. Zanim poszedłem pobiegać, musiałem porobić z tatą, co mi tam wymyślił. Mieliśmy dużo grządek, ziemniaki. Trzeba było stonkę zebrać, wyplewić grządki, zebrać truskawki. Mogłem wyjść pobiegać dopiero, gdy robiło się ciemno.
Na zdjęciu od lewej: Anita Włodarczyk, trener Aleksander Matusiński i Justyna Święty-Ersetic/Fot. Radek Pietruszka/PAP Na zdjęciu od lewej: Anita Włodarczyk, trener Aleksander Matusiński i Justyna Święty-Ersetic/Fot. Radek Pietruszka/PAP

W podstawówce miałem podczas meczu w kosza skręciłem staw skokowy. Cała stopa  granatowa, w domu skłamałem, że przewróciłem się na schodach. Gdyby rodzice poznali prawdę, dostałbym jeszcze lanie. Mama wysłała mnie do lekarza na rowerze.

Pedałowałem jedną nogą półtora kilometra. Do tego musiałem stać w kolejce w szpitalu. Ból był taki, że nie mogłem dotknąć nogą o podłogę. Lekarz mnie obejrzał i wysłał na prześwietlenie. Na zdjęcie rentgenowskie zawiózł mnie już ojciec. Wsadzili mi nogę w gips. 
 
W domu panował kult pracy i obowiązku. Nie było przesadnego litowania się. Z dwoma braćmi gruntownie sprzątaliśmy łazienki raz w tygodniu, odkurzaliśmy pokoje ze zmywaniem podłogi włącznie. Mama, zanim pojechała do szkoły, wstawała o 5 rano, żeby podlać grządki, póki jeszcze słońce nie wzeszło. Kąpała się, jeszcze nas wyprawiała, karmiła, odprowadzała do szkoły i sama szła na lekcje. Tata pracował w wielu zakładach, z wykształcenia jest elektrykiem. Od zawsze miał zmysł techniczny, wszystko sam umie zrobić. Cały czas majsterkował, po pracy ciągle coś naprawiał.
 
Myślałem o startach nawet podczas mszy 

Gdybym dostał się na filologię angielską, pewnie uczyłbym języka w szkole. Albo otworzyłbym własną, prywatną szkołę, jak kolega, który ze mną zdawał na studia i się dostał. Bardzo lubiłem języki, nauka przychodziła mi łatwo. Bez większego wysiłku zapamiętywałem słowa tekstów kapel heavy metalowych czy rockowych. Interesowały mnie w życiu dwie rzeczy: sport i język. Dostałem się na AWF Katowice, na wymarzonym kierunku. Do tej pory pracuję na tej uczelni.

Ponieważ nie zostałem dobrym zawodnikiem, chciałem poznać odpowiedź, dlaczego mi nie wyszło. Poświęcałem więcej czasu na dokształcanie się w innych dziedzinach.

Wiele było sytuacji, gdy mówiłem do żony: Ratuj, bo ja tej bomby nie rozbroję.

Myślę, że w ogóle nie rokowałem, nie miałem talentu, dlatego nie rozpaczam. Trudno. Może rozwinąłbym się lepiej, gdybym systematycznie trenował jako dziecko? Ćwiczyłem mało profesjonalnie, za lekko i za krótko. Na pewno byłem dobry wytrzymałościowo. Wygrywałem zawody przełajowe w Mysłowicach z marszu. Za tym nie poszła jednak praca, trochę nie z mojej winy. Kombinowałem, jak urwać się na trening przed zmrokiem, zabrakło wsparcia. Nie miało to ładu i składu.

Trenerce poświęciłem się całkowicie. Pracowałem w soboty, w niedziele. Siedziałem na maturze jako nauczyciel, pilnując uczniów, i myślałem, jaki ja trening zrobię zawodnikom popołudniu. Rozpisywałem na małej kartce najbliższe turnieje i analizowałem, kto ma na nich wystartować. Nawet w kościele zachowywałem się podobnie. Byłem nieobecny. Zamiast słuchać kazania, myślałem o poprawie treningów. Do dzisiaj tak mam. Na kolacji z żoną, w sklepie..., to już obsesja.

Sukcesy trenerskie nie zastąpiły mi braku indywidualnych osiągnięć w sporcie. Wolałbym być topowym sprinterem, niż trenerem. To taka nagroda pocieszenia, syndrom słodkiej cytryny. Dobrze, że w końcu rodzice się przekonali, ale dopiero po złotym medalu mistrzostw Europy w 2018 roku. Ojciec uważał, że praca trenera zamyka mi większą drogę rozwoju. Nie miał racji. Jako trener bardzo wiele osiągnąłem - łącznie z medalami mistrzostw świata i Europy. W zeszłym roku obroniłem na uczelni doktorat.
 
Żeby nie było drugiego dna

Na początku miałem problem, bo niezbyt lubię rozmawiać, a to podstawa relacji z kobietami. Z niektórymi trzeba więcej, z niektórymi inaczej. Trzeba dać im się wygadać, one sobie wtedy wyciągną własne wnioski. 
Na zdjęciu: Aleksander Matusiński/Fot. Adam Warżawa/PAP Na zdjęciu: Aleksander Matusiński/Fot. Adam Warżawa/PAP

Na pewno trzeba być wyczulonym, co się komu mówi, z kim można pożartować, z kim nie i przy kim. Praca z dziewczynami w sztafecie to trochę jak funkcjonowanie w związku - na stopie partnerskiej. W finalnym etapie trzeba rzetelnie i rzeczowo przedstawić sprawę, żeby zawodniczka miała komfort przygotowania się do startu, a nie rozmyślania, co trener miał na myśli.
 
W przekazie między nami nie może być wątpliwości, tylko czyste, klarowne informacje. Żeby nie było drugiego dna. Czasem celowo zostawia pewne niedopowiedzenie, by dać do zrozumienia, że o miejsce w sztafecie należy powalczyć.
 
Z Justyną unikamy tematów sportowych. Nie pytam, czy słyszała, ile ktoś pobiegł. Wiem, że nie słyszała i że ją to nie interesuje. Raczej robimy swoje. Pewnie dlatego jesteśmy już tyle lat w sporcie z Justyną, a mało jest takich przypadków. Zazwyczaj po 2-3 latach tak bliskich i intensywnych relacji formuła naturalnie się wypala.
 
Uważam też z doświadczenia, że zawodniczka, jak jest przekonana do treningu, bardziej potrafi się zaangażować i poświęcić. 
 
Zawodniczkę, jej zawód i życie, trzeba postrzegać szerzej, bo one przecież często oprócz sportu zajmują się domem, rodziną. Klucz to nikogo nie wyróżniać, nie stwarzać sytuacji konfliktowych. I nigdy nie przekładać kosmetyczki!

Komentarze (3)
  • Robertus Kolakowski Zgłoś komentarz
    Dziękuje za co już zostało zrobione/zdobyte i chce/życzę więcej!
    Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
    ×