Michał Fałkowski: Magia igrzysk i ambiwalentne nastroje

Pierwszy weekend Igrzysk Olimpijskich w Londynie za nami. Zaczęły się one dla nas ambiwalentnie - od prawdziwej huśtawki nastrojów.

Już w piątek rano barometr oczekiwań i nadziei sięgnął zenitu, gdy Sylwia Bogacka wywalczyła srebrny medal w jakże egzotycznej dyscyplinie pt. strzelanie z karabinku pneumatycznego (czyli jakiego właściwie?). Z jednej strony ze srebrem jej do twarzy, ale złoty kolor pasowałby lepiej. Ja mam wrażenie, że Bogacka raczej przegrała złoto, niż wygrała srebro, bo przecież prowadziła jeszcze po ośmiu strzałach. Cieszy jednak ostatni, fenomenalny strzał za 10,8 (dla tych co nie wiedzą, a w piątek rano i ja się do takich osób zaliczałem - 10,9 to ideał), bo przecież mógł być tylko brąz. Ale zaraz, czy to naprawdę byłby tylko brąz? Przecież jej podium to i tak niespodzianka. I takie oto właśnie ambiwalentne uczucie towarzyszyło mi w piątek rano… Jak się okazuje - miało być tak cały weekend.

Szkoda, że tak samo jak szybko barometr wzbił się w górę, tak samo szybko opadł - przykro było patrzeć jak Otylia Jędrzejczak jest dopiero 25. na 100 metrów motylkiem, czyli w wyścigu, w którym osiem lat temu była druga. No tak, ale wtedy królowała na każdej pływalni, a dzisiaj bardziej cieszy się z samego tylko uczestnictwa w swoich trzecich igrzyskach. Podobnie Sylwia Gruchała - miał być sobotni finał, a skończyło się porażką na własne życzenie. Aczkolwiek mam wrażenie, że sędziowie gdzieś tam pogubili się przy przyznawaniu, odejmowaniu punktów, rozdawaniu żółtych kartek, spoglądaniu na czerwone i zielona światełka oraz zwracaniu uwagi na gesty Gruchały, że Japonka wyszła za tor. Zatem znowu ambiwalentnie…

Idziemy dalej w huśtawkowy nastrój - "Dominatorzy", "Terminatorzy", czyli nasza czwórka podwójna ugruntowała swoje miejsce w czołówce i choć o powtórzenie Pekinu będzie niezmiernie trudno, to jednak szansa jest. Barometr poszedł w górę, ale długo tam nie pozostawał, bo czwórka wagi lekkiej, czyli wicemistrzowie sprzed czterech lat, nie przeszli repasaży. No, ale jak na kilka tygodni przed IO ma się razem około 35 kilogramów do zbicia, to jak można zachować przy tym niezbędną dynamikę i siłę?

W sobotę wiele pozytywnych emocji dostarczyli nam pingpongiści - Natalia Partyka i Wang Zeng Yi. Wygrali swoje pierwsze mecze, ale w drugich nie dali rady. Najgorsze, że w zupełnie frajerski sposób - Partyka prowadziła już 2-0, a polski Chińczyk 3-0. Z nieba do piekła. Aczkolwiek w przypadku Gdańszczanki i tak należą się wielkie brawa za samo podjęcie rękawicy w grze przeciwko pełnosprawnym przeciwniczkom.

Ich niedzielne porażki stały się faktem tuż obok fatalnej w skutkach pomyłki sędziowskiej, która kosztowała Polskę drugi medal na igrzyskach. Gdy w nocy z piątku na sobotę pisałem, że liczę na medal kogoś, kogo nie znam, nie wiedziałem jeszcze, że intuicyjnie miałem na myśli Pawła Zagrodnika. Pamiętam złoto Pawła Nastuli z Atlanty i od tamtego czasu ciągle czekam na jakiś krążek w tej dyscyplinie - gdy Zagrodnik powalił Japończyka w końcówce walki, krzyknąłem tylko "IPPON!" i odbyłem taniec dookoła pokoju widząc kątem oka, że sędzia zgadza się ze mną. Tańczyłem dość zapamiętale, bo nie zauważyłem, że z ipponu nagle zrobiło się waza-ari, a gdy z powrotem usiadłem przed telewizorem, nie zdążyłem się dobrze wymościć, gdy było wszystkim. Naprawdę wielka szkoda, choć ten rzut Japończyka to też "weltklasse"…

No i wreszcie Agnieszka Radwańska, dzięki której barometr opadł na poziom, powiedzmy, jakieś -50. Przed grą powiedziałem żonie: - Ale byłby numer, gdyby Isia przegrała i nie awansowała do rundy, do której awansowała jej siostra. Widzicie moją minę po meczu? Według żony niefajna… Chyba zacznę wierzyć w to fatum chorążego. Nie lepiej zrobić nim kogoś, kto na igrzyska jedzie po raz pierwszy? Albo kogoś zasłużonego, komu się należy za całokształt, a o kim wiemy, że raczej błyszczał nie będzie? Sorry, Otylka, ale mówię o tobie. Ewentualnie Sylwia, ale ona już zapowiedziała, że do Rio de Janeiro nie jedzie.

No i na koniec - team Andrei Anastasiego. Bałem się tego meczu wyjątkowo, a pierwszy set tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że będę musiał pisać o czarnym weekendzie londyńskiej imprezy dla biało-czerwonych. Na szczęście Zbigniew Bartman i spółka wytrzymali napór Włochów, wytrzymali wymianę punkt za punkt, pokazali, że nie mają układu nerwowego, w dobrym momencie zafunkcjonowali blokiem i zrobili co do nich należało. Barometr znowu skoczył i oby utrzymał się tam długo - w poniedziałek o 11.20 eliminacje rozpoczęła dwójka podwójna Magdalena Fularczyk - Julia Michalska, którą typowałem do złota, a po południu należy śledzić trzeci i czwarty wyścig w klasie Star: Mateusz Kusznierewicz i Dominik Życki są na razie na świetnej, trzeciej pozycji.

PS. Uwielbiam igrzyska - przez trzy lata oglądam albo koszykówkę, albo piłkę nożną z małą domieszką siatkówki i szczypiorniaka. Co cztery lata jednak potrafię emocjonować się badmintonem, rozróżnić szpadę od szabli oraz floretu, przypomnieć sobie reguły judo, pasjonować się wioślarstwem i kajakarstwem, a także czekać na pływanie (!). Magia to mało powiedziane!

Komentarze (0)