Arkadiusz Pawłowski: Każda historia zawodnika gdzieś się zaczyna. Jak wyglądały twoje początki?
Marko Drmonjić
: Było to pewnego zimnego zimowego wieczoru w Słowenii. Oglądałem telewizję i natrafiłem na PRIDE, gdzie zobaczyłem Mirko Cro Copa w akcji. To było to - zostałem złapany w sieć MMA.
Jaki jest twoim zdaniem poziom MMA w Słowenii? Porównywalny do polskiego środowiska mieszanych sztuk walki?
- Myślę, że jest to bardzo wysoki standard jak na takie małe państwo, jakim jest Słowenia. Mamy kilku naprawdę świetnych wojowników, którzy mieli okazję już walczyć na najwyższym poziomie. Wydaje mi się, że porównanie do polskiego MMA ma sens. No, może Polska jest o krok przed nami.
Czy był ktoś, kogo styl próbowałeś naśladować w ringu?
- O tak. Mirko Cro Cop był moim wielkim idolem od samego początku i nadal nim jest. Styl, który najbardziej mi odpowiada, byłby stylem Fedora Emelianenki. Czasami próbuję emulować jego styl walki w ringu, bo nie jestem takim wybitnym stójkowiczem jak Cro Cop (śmiech).
Czy trafiłeś na swojej drodze na kogoś, kogo mógłbyś nazwać swoim mentorem?
- Na początku mojej tzw. kariery był to Bojan Kosednarat Želva, ale teraz nie możemy razem trenować ze względu na moją pracę. Mam więc nowego trenera, który radzi sobie ze mną bardzo dobrze. Nazywa się Ivan Karacić.
Na gali KSW zmierzyłeś się swego czasu z Danielem Dowdą. Co możesz o nim powiedzieć?
- Kiedy tylko go ujrzałem pomyślałem sobie: "wow, ten koleś jest naprawdę wielki jak na kategorię 84 kg". Był naprawdę ogromny, a do tego miał żyłkę showmana. Wiedziałem, że będzie dobry w parterze i to się potwierdziło. Ale walka była bardzo wyrównana.
Kto byłby twoim wymarzonym przeciwnikiem i dlaczego?
- Każdy z UFC, bo walki z zawodnikami tej federacji oznaczałyby, że jestem w światowej ekstraklasie MMA i mierzę się wyłącznie z najlepszymi fighterami.
Jak spędzasz czas poza ringiem?
- Uwielbiam podróżować i dobrze zjeść. Powiedziałbym, że lubię cieszyć się życiem. Na pewno jestem bardzo spokojną, wyluzowaną osobą.
Gdybyś nie był zawodowym wojownikiem MMA, czym byś się zajmował?
- Myślę, że byłbym bardzo gruby, bo kocham dużo jeść (śmiech). Nie wiem czy potrafię sobie wyobrazić moje życie bez ringu MMA. Wydaje mi się, że ten sport to moja obsesja. Wszyscy, którzy mnie znają, na pewno to potwierdzą.
Czy są jakieś inne sporty, którymi się interesujesz?
- Zdecydowanie. Lubię inne sztuki walki, a także koszykówkę, w którą grałem przez cały okres mojej młodości.
Kto był twoim najtrudniejszym jak dotąd przeciwnikiem?
- To był Anthony Rea. Dostałem z nim walkę w Anglii praktycznie bez przygotowania, miałem jedynie trzy dni na treningi. Rea był wtedy jednym z najlepszych zawodników w Europie w kategorii poniżej 93 kilogramów.
Zacząłeś swoją karierę od remisu i czterech porażek, po czym udało ci się pokonać kilku zawodników. Jakie były przyczyny nieudanego startu?
- To naprawdę prosta sprawa. Swego czasu nie było zbyt wielu propozycji walk, a ja bardzo chciałem walczyć, więc brałem wszystko, co mi oferowano, bez względu na to, czy miałem czas na przygotowania. Gdy jakiś zawodnik doznał kontuzji, zastępowałem go, choćby na dzień przed rozpoczęciem gali, promotorzy poznali się na mnie, wiedzieli, że wezmę każdy pojedynek. Ale z perspektywy czasu to nie była dobra decyzja, nie polecam tego żadnemu młodemu fighterowi. Wtedy nie mieliśmy nawet amatorskich walk w takiej formie jak teraz, więc do mojej pierwszej zawodowej walki zostałem dopuszczony po zaledwie dwóch miesiącach treningu.
KSW to najpopularniejsza polska federacja MMA. Jak wspominasz czas w niej spędzony? Zobaczymy cię jeszcze w ringu KSW?
- Byłem zachwycony. W KSW pracują prawdziwi profesjonaliści. Cały czas śledzę ich poczynania, żeby być na bieżąco. Myślę, że są w wielu aspektach podobni do PRIDE i są jedną z najlepszych europejskich federacji. Zresztą wystarczy spojrzeć na zawodników, których zrzeszają (Khalidov, Błachowicz, weterani UFC). Z ogromną przyjemnością wystąpiłbym ponownie na gali KSW, mam nadzieję, że właściciele federacji przeczytają ten wywiad (śmiech).