Wojciech Potocki: Na prezentację swojego nowego zespołu wybrał pan słynny tor samochodowy w Słomczynie. To jest dla pana miejsce dość szczególne.
Leszek Kuzaj: Ono mi się zawsze bardzo dobrze kojarzy. Tu, w Automobilklubie Rzemieślnik, rozpoczynałem karierę i mam same bardzo dobre wspomnienia. Zaczynałem od rallycrossu i dwa razy zdobyłem tytuł mistrza Polski w najmocniejszej klasie. Tu też nabierałem doświadczenia, próbowałem różnych technik jazdy, testowałem ustawienia moich samochodów. Jednym słowem, jest to miejsce bardzo bliskie mojemu sercu. Druga rzecz to wspaniali ludzie, którzy pracują na torze. Oni zawsze bardzo mi pomagali.
Pamięta pan swój pierwszy start?
- Oczywiście. Wystartowałem na Mitsubishi Galant i zająłem raz drugie, a raz trzecie miejsce. A może jeden wyścig wygrałem? Cholera, już nie pamiętam (śmiech). Rywalizowałem wtedy z Bohdanem Ludwiczakiem i Adamem Polakiem, którzy mieli samochody o 200 koni silniejsze, ale wcale nie byłem gorszy. To z kolei dawało mi dodatkowy "power" i napędzało do pracy. Widziałem światło w tym samochodowym tunelu i myślałem sobie: "OK chłopaki, mogę was dopaść". Dzięki temu wciąż podnosiłem swoje umiejętności.
W tym sezonie będzie pan jeździł Skodą Fabią S2000. To jest ten wymarzony wóz, czy po prostu tak się złożyło?
- Kiedy dostałem angaż od Skody wiedziałem, że dostanę samochód z najwyższej półki. Znając wcześniejsze osiągnięcia tego producenta byłem pewny, że będzie to fantastyczny samochód. Tym bardziej, że moi klubowi koledzy mówili, iż Skoda to bardzo udane, rajdowe auto. Proszę mi wierzyć, nie kłamali. Po przejechaniu kilkuset kilometrów wiedziałem już, że to świetny wóz.
Testował pan Skodę w Karkonoszach. Warunki były bardzo zmienne, czy rzeczywiście auto spisywało się tak doskonale?
- Mimo trudnych i zmiennych warunków bardzo szybko udało się skonfigurować odpowiednie ustawienia. Ponieważ mam zespół profesjonalistów, to szliśmy naprawdę szybko do przodu. Powiem, panu, że na tych samych odcinkach jeździłem też Skodą Fabią WRC, która jest dużo mocniejsza i ma lepsze przyspieszenie. Może zabrzmi to sensacyjnie, ale na niektórych odcinkach S2000 była szybsza.
Współpracuje pan z angielskim pilotem Craigiem Parry. Krzysztof Hołowczyc też ma zagranicznego pilota. Czy to taka moda? A może polscy piloci są po prostu słabsi?
- Dwie sprawy. Po pierwsze, kiedyś w mojej karierze musiałem startować z zagranicznym pilotem, bo taki był warunek kontraktu. Ponieważ był to pilot belgijski, mieliśmy dwie możliwości rozmowy - po flamandzku albo po francusku. Ja nie władam ani jednym ani drugim językiem, a ówczesny mój pilot nie mówił słowa po polsku, więc musieliśmy używać angielskiego, a to międzynarodowy język motosportu. Komedy wydawane w tym języku, słowa kluczowe, są po prostu o wiele krótsze. To ma ogromne znaczenie, na przykład podczas jazdy na szybkich i krętych odcinkach. A po drugie, jeździłem z wieloma polskimi pilotami i tylko jeden był nieoceniony - Maciek Szczepaniak. Reszta miała bardzo dużo braków wynikających z nieprofesjonalnego podejścia do pracy.
Oprócz angielskiego pilota ma pan w zespole Fina, Czecha i jeszcze jednego Anglika. Jak się dogadujecie?
- Cały świat sportów motorowych rozmawia prawie wyłącznie w po angielsku, my też. Zresztą mój zespół tworzą fantastyczni fachowcy, profesjonaliści jakich mało, a tacy zawsze potrafią się dogadać. Jestem naprawdę dumny, że mogę z nimi współpracować. To fantastyczni ludzie, a ja wśród nich czuję się jak w rodzinie. Wiem też, że pracują dla mnie z serca. To dla mnie jest niezmiernie istotne.
Samochód też przygotowujecie na Zachodzie?
- Nie, auto było przygotowane w mojej firmie, co zresztą jest jednym z warunków kontraktu ze Skodą.
Nikomu pan nie wierzy tak jak sobie?
- Mam w firmie doskonałych ludzi i wiele, wiele lat doświadczenia. Obsługiwaliśmy cały zespół Subaru, a to było kilkadziesiąt samochodów rajdowych. Budowaliśmy nawet dla Japończyków, skąd Subaru pochodzi. Przeniesienie tego doświadczenia na Skodę, która ma trochę inne rozwiązania technologiczne i konstrukcyjne, to tylko kwestia treningu i czasu.
Jakie ma pan plany na najbliższy sezon?
- Wystartuję w ośmiu rajdach mistrzostw Polski. Jestem wynajętym kierowcą i obowiązuje mnie kontrakt.
Jeszcze się panu te mistrzostwa Polski nie znudziły?
- Pewnie wolałbym startować w mistrzostwach Europy czy rajdach WRC, ale podpisałem pewien kontrakt i muszę go wypełnić. Niewielu kierowców w Polsce, a nawet na świecie ma ten komfort, że budżet jest zapięty i można jeszcze z tego żyć, a nawet zarabiać dobre pieniądze. Czy mi się te rajdy nie znudziły? Nie, kocham polskie rajdy, a poza tym co roku jest inaczej, zmieniają się nawierzchnie, teraz jeszcze dochodzi nowy samochód. Za granicą wystartujemy w czeskim w Rajdzie Barum, który jest bardzo ważny dla Skody. Mogę również wybrać jeszcze jeden rajd zagraniczny. Zrobię to jednak w trakcie sezonu.
Który z polskich rajdów jest dla pana najważniejszy. Rajd Polski i mazurskie szutry?
- Miałem przyjemność parę razy go wygrać, ale dość dawno tam nie startowałem. Trasa jest zmieniona więc trudno coś o nim teraz powiedzieć. Mam mieszane uczucia. To oczywiście bardzo ważny start, ale pozostałe też traktuję bardzo poważnie. Dla mnie każdy rajd jest ważny i każdy traktuję bardzo serio. Szczególnie potraktuję Rajd Dolnośląski, który tylko raz wygrałem. Częściej jednak, kiedy już byłem bliski wygranej, coś się działo nieoczekiwanego. A to wylatywałem z trasy, a to coś się psuło, a to samochód się zapalił. W tym roku będzie pełna mobilizacja. Chciałbym, po latach przerwy, dojechać do mety i znowu go wygrać.
Zostawmy pana starty. Ostatnio bardzo głośno zrobiło się o Michale Kościuszko. Jak pan, stary wyjadacz rajdowych tras, ocenia tego chłopaka?
- To rzeczywiście mój młodszy kolega i wróżę mu dużą przyszłość. Uważam, że w tym roku przełamał się w dobrym sensie tego słowa. Na Rajdzie Meksyku był rewelacyjny, chociaż kłopoty z samochodem nie pozwoliły mu ukończyć rywalizacji. Chłopak ma pewne problemy techniczne, ale prędkość jaką pokazuje na odcinkach specjalnych wróży mu bardzo dobrą przyszłość.
Kościuszko też testował Skodę, ale wybrał Forda.
- Wie pan, czasami tak bywa z młodymi kierowcami, że źle wybierają (śmiech).
Pan startuje w Skodzie Fabii, a czym Leszek Kuzaj jeździ prywatnie?
- Też Skodą (śmiech), bo to wymóg kontraktu. Nigdy wcześniej nie jeździłem autami tego producenta, ale na początku stycznia odebrałem dwa samochody i przyznam szczerze, że jadąc po nie miałem mieszane uczucia. Nic jednak nie cieszy bardziej niż pozytywne rozczarowanie. Skoda przeznaczyła dla mnie model Superb, taki z najwyższej półki. Z silnikiem 3,6, napędem 4x4 i pełnym wyposażeniem. Jechałem i tak sobie myślałem: "Po cholerę niektórzy wydają kupę forsy i kupują na przykład Audi"? Moim ulubionym autem jest jednak - nikt w to nie uwierzy - Skoda Yeti. Wszyscy sądzą że uprawiam jakiś marketing, a ja naprawdę tak myślę. To fantastyczny samochód, który trakcyjnie przypomina mi najlepszego Subaru Forestera. Chodzi mi o poprzedni model, bo ten nowy prowadzi się już gorzej. Yeti jest jakby stworzone na polskie warunki, na dziury, których podczas jazdy praktycznie nie czujesz. Ma najwyższej generacji zawieszenie tłumiące wszystkie nierówności drogi. Myślę, że to powinien być samochód roku. Wiem co mówię, bo pracowałem już dla Porsche, Audi, Subaru, ale Yeti to moje ulubione auto.
Pomówmy o naszych drogach. Nie czuje się pan na nich jak na rajdzie?
- Polskie drogi są dramatyczne i wszyscy o tym wiemy. Niestety nic się nie zmienia w tym zakresie. Jakość nowych, albo remontowanych dróg jest beznadziejna, bo jakość stosowanych surowców jest po prostu koszmarna. Złe oznakowania, ogromne natężenie ruchu, a do tego, mówiąc łagodnie, duża fantazja polskich kierowców. Niech tylko popada trochę deszczu, to robi się makabrycznie. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i przewidywać, co może się stać. Robię po polskich drogach grubo ponad sto tysięcy kilometrów rocznie i niejednokrotnie uniknąłem tragedii tylko dlatego, że byłem bardzo czujny. W zeszłym roku jechałem Porsche na autostradzie i stałem się klasyczną ofiarą kierowcy tira, który chyba był zupełnie "znieczulony". Tuż przede mną "zaatakował" innego tira i bez żadnego ostrzeżenia, zjechał na mój pas zabierając się do wyprzedzania. Jedyne co mogłem zrobić to uciekać poza drogę, żeby nie wpaść pod ten wielki samochód. Udało się, ale Porsche "poległo".
Niedługo pierwszy start w mistrzostw Polski - Rajd Elmot (ze względu na żałobę narodową termin przesunięto o tydzień – przyp. red.). Mówi się, że dobry start zwiastuje dobry sezon.
- Każdy kierowca chce wygrać. Jeśli ktoś mówi inaczej, to znaczy, że jest idiotą, albo nie wierzy w siebie. Po co wtedy startować. Ja też chcę zwyciężyć, ale nigdy się na tym nie koncentruję. Najważniejsza jest precyzyjna, równa jazda. Trzeba wykonywać swoją pracę kilometr po kilometrze i to na koniec zaowocuje. Kiedy koncentruję się wyłącznie na zwycięstwie, to zazwyczaj kosztuje mnie to stratę, jeśli nie sekund, to minut.
Nie marzy pan o wielkich wyczynach? Starcie w rajdzie Dakar? To tam zdobywa się sławę i największy rozgłos.
- Wie pan, ja jestem skromnym człowiekiem (śmiech) i naprawdę nigdy nie chciałem zostać wielką gwiazdą telewizyjną. Zostawiam to innym, ja częściej unikam telewizji niż w niej występuję. Dakar? Myślę, że to jest świetna przygoda, ale nigdy nie próbowałem tam wystartować. Choć pewnie bym bardzo chciał. Ja naprawdę ogromnie kocham moje rajdy, nazywane płaskimi, chociaż jeździmy tez po górach. To zupełnie inny wymiar ścigania, tu na każdym kilometrze liczą się ułamki sekund i to mnie najbardziej kręci. Poza tym na razie nie mam żadnych możliwości, by wystartować w Dakarze.
A gdyby się pojawiły?
- Każdą możliwość trzeba wykorzystać. Nawet wyścig ciężarówek mnie interesuje.