Marcin Frączak: Skąd pomysł, aby akurat wybrać się do Australii?
Jacek Czachor : Mój sponsor wziął udział w przedsięwzięciu, którego celem jest promowanie bezpiecznej turystyki motocyklowej. W wyprawie, zorganizowanej w ramach Orlen Australia Tour, poza mną wzięli udział Przemek Saleta, Adam Badziak i Jarek Stec. Oni spędzili w Australii na motorze miesiąc. Ja do nich dołączyłem po dwóch tygodniach. Motor na, którym jeździłem, to nie był motor sportowy. Yamaha Super Tenere, na której podróżowałem jest motorem turystycznym. Dawno już nie miałem okazji jeździć motorem, który miał z boku kufry. Promowaliśmy, tak jak wspomniałem bezpieczną turystykę motocyklową. Materiał, składający się z 12 odcinków zostanie zaprezentowany w telewizji.
Jeśli nie wziąłby pan udziału w tej wyprawie, to gdzie by pan wystartował?
- Nigdzie. Bym po prostu odpoczywał. W Maroku miałem z założenia nie startować. Akurat narodził się pomysł takiej wyprawy z czego skorzystałem. Szczególnie, że Orlen chciał mnie tam wysłać.
Czy można uznać tą wyprawę za coś w rodzaju treningu?
- Z treningami to nie miało wiele wspólnego. Jeśli już to tylko w tym stopniu, że można było się trochę zahartować. Jechaliśmy przecież w deszczu, po szutrach, w kurzu. Kontakt z motorem był oczywiście cały czas, ale to nie był motor sportowy. To była wyprawa turystyczna, ale nie po łatwych drogach, czy autostradach. Wybieraliśmy drogi kręte, często szutry co mnie bardzo cieszyło.
W kontekście Rajdu Dakar mógł pan z tej wyprawy na czymś skorzystać?
- Na pewno. Jeździliśmy choćby po drogach asfaltowych, a na Dakarze dojazdówki też są asfaltowe. Jechaliśmy długie odcinki, po 300 czy 400 kilometrów. Jak na Dakarze jadę długie odcinki, to czasami mi się strasznie dłuży. Gdy przypomnę sobie o Australii, to pewnie od razu będzie mi się lepiej jechać. Jazda w Australii, to dobre przygotowanie, ale do wyścigów drogowych. Jeździliśmy sporo po nawierzchni asfaltowej, i to bardzo krętej. Musiałem zmienić swoją pozycję z jazdy terenowej, trzeba było się więcej pochylać. Tego już dawno nie robiłem.
Mógł więc pan pewne elementy, mimo że jechał pan na motocyklu turystycznym, poćwiczyć!
- Tak. Mimo, że to była wyprawa turystyczna, to cały czas przecież był kontakt z motorem. Drogi szutrowe, to głównie przełęcze, kręte odcinki. A jechaliśmy na oponach szosowych, więc trzeba było bardzo uważać, aby nie wpaść choćby w przepaść. Co się zaś tyczy dróg asfaltowych w Australii, to są one dość specyficzne. Są dobrej jakości, nie ma w nich dziur, ale są wymagające od strony technicznej. Cały czas, co mi się podobało, jechałem stylem gaz, a po jakimś czasie hamulec. Używałem często manetki gazu i hamulca, jazda więc nie była jednostajna, co później w przełożeniu na jazdę sportową na pewno mi pomoże.
Z założenia, w ramach promowania turystyki motocyklowej, miał pan jechać z kolegami drogami dla motorów. Jak było w istocie?
- Staraliśmy się tego trzymać. Choć jeśli ktoś myśli, że skoro droga jest polecana dla motocykli, to samochodów tam nie ma, jest w błędzie. Można się na jakiś samochód nadziać. Musieliśmy się zmierzyć poza tym z ruchem lewostronnym, a także z przyzwyczajeniami tamtejszych kierowców samochodów. Nie używają oni świateł, więc zdarzało się, że niespodziewanie pojawiał się samochód i trzeba było lawirować. Jednak trzeba przyznać, że kierowcy w Australii przestrzegają przepisów drogowych. Mają to w nawyku. Jest wiele bilbordów wokół dróg, nawołujących do przestrzegania przepisów i tamtejsi kierowcy się tego trzymają. Na australijskich drogach jest bardzo dużo motocykli. Tam praktycznie w każdym gospodarstwie jest motor.
Czego starał się pan z kolegami unikać w Australii?
- Przede wszystkim błotnistych i zalanych wodą dróg. A poza tym wybieraliśmy te najtrudniejsze. W miastach, w informacjach turystycznych pytaliśmy się o drogi. Gdy nam, któreś odradzali, to właśnie był znak, że nimi trzeba jechać, bo są trudne. Jechaliśmy z różną prędkością. Zdarzało się też, że odcinki mające po 300 czy 400 kilometrów pokonywaliśmy w sześć czy nawet siedem godzin. Jeśli ktoś chce pojeździć dużo na motorze, to Australia jest odpowiednim miejscem. Jest dużo krętych dróg, które uwielbiają motocykliści.
Skoro to była wyprawa turystyczna, to co zrobiło na panu największe wrażenie?
- Wiele rzeczy. Gdy dotarliśmy do miasta Eden, koniecznie chcieliśmy zobaczyć wieloryby. Po godzinnym oczekiwaniu udało nam się. To nie są zwyczajne wieloryby, to są skaczące wieloryby. Wyskakują ponad taflę oceanu. Dlatego tak bardzo zależało nam na tym. Pamiętam, że jeden z nich przez 1,5 godziny wyczyniał wspaniałe rzeczy.
Były jakieś sytuacje ekstremalne, które zapamięta pan do końca życia?
- Pływałem w wielkim akwarium z rekinami. Mimo, że wcześniej zostałem poinstruowany co mam robić, to gdy piętnaście centymetrów obok mnie przepłynął rekin, gdy zobaczyłem jego paszczę, to nawet mi przez myśl nie przeszło, aby ruszyć się gwałtownie. Oczywiście ręce miałem wtedy przy sobie. Żałuję tylko jednej rzeczy, że nie skoczyłem z samolotu. Była okazja zapisać się na skok z wysokości czterech, czy pięciu tysięcy metrów. Na początku się na to nie zdecydowałem, a gdy później chciałem, to już nie było miejsc.
Australia za panem. Kiedy rozpocznie pan treningi w kontekście Dakaru?
- 11 listopada odebraliśmy motocykle na Dakar. Trochę na nich pojeździmy w Polsce. W grudniu już musimy być w Maroku. Tam będziemy przygotowywać się do Dakaru.
Jakim motocyklem będzie jechał pan na Rajdzie Dakar?
- Będzie to KTM 450.
A pana koledzy, czyli Jakub Przygoński i Marek Dąbrowski?
- Kuba i ja będziemy jechali na takich samych motocyklach. Natomiast Marek będzie jechał motocyklem o pojemności 660.
Kiedyś mówił pan, że Dakaru to już raczej nie wygra. A skoro tak, to chce pomagać Jakubowi Przygońskiemu, aby zbierał doświadczenie, aby był jak najwyżej. Na czym ta pomoc będzie polegała? Na podpowiedziach na pewno, a czy na czymś więcej?
- Przede wszystkim będę miał więcej rzeczy w motocyklu, przez co motor Kuby będzie lżejszy. Spotykamy się też na trasie na tankowaniach. Przykładowo, jak Kuba ma jakiś problem z hamulcem, to mogę dać mu jakąś część, pomóc rozwiązać kłopot.
Jaki jest pana cel na najbliższy Rajd Dakar?
- Ja już nie jestem najmłodszym zawodnikiem. Jestem jakąś ikoną tego rajdu. Wśród motocyklistów, którzy wystartują w najbliższej edycji nie ma pewnie takiego, który tak jak ja wystartował w dziesięciu rajdach i dziesięć ukończył. Koledzy dobrze o tym wiedzą. Jest bardzo duża konkurencja, więc jeśli będę w pierwszej dziesiątce, to będę bardzo zadowolony. Chciałbym przede wszystkim poprawić wynik z ostatniej edycji, czyli szesnaste miejsce. Ameryka Południowa nie pasuje mi tak bardzo jak Afryka, dlatego zajmuję trochę gorsze miejsca.
A, które odcinki w Ameryce Południowej najbardziej panu pasują?
- Zdecydowanie takie na, których się mało kurzy. Droga może być kręta, kamienista, aby tylko się nie kurzyło. Takie odcinki są i w Argentynie, i w Chile. Ja w ogóle lubię jeździć po piasku. Jak przejedzie obok mnie zawodnik, czy kilku zawodników, to wtedy nie ma kurzu. Można sobie wybrać trasę jak się chce. Choć szlaków też trzeba się trzymać. Ja za dużo widziałem w tym rajdzie, także i wypadki śmiertelne, więc nie można szarżować nie wiadomo jak bardzo.
Powiedział pan wcześniej, że w Ameryce Południowej nie spisuje się pan tak dobrze jak w Afryce. Dlaczego?
- Dlatego, że Afryka, to był mój żywioł. Bardzo żałuję, że tam nie możemy jechać.
Wierzy pan, że jeszcze kiedyś pojedzie Rajd Dakar w Afryce?
- Coraz trudniej będzie o to. Jestem coraz starszy, a rajd jest coraz dalej od Afryki. W 2011 roku mieliśmy pojechać w Afryce, i nic z tego nie wyjdzie. Mało tego, wszystko wskazuje na to, że następna edycja też nie odbędzie się w Afryce.